czwartek, 26 grudnia 2013

Zmęczenie przyjemnościami.

Święta to wyjątkowy czas, w którym przy odrobinie zorganizowania, można oddać się przyjemnościom bez trosk. To jak połączenie w łańcuch udanych weekendów. Można się najeść do syta tym, co uważamy za najpyszniejsze, przebywać w doskonałym towarzystwie, napić się, albo i nie napić się, mało spać, dużo ciekawie rozmawiać, czytać do upadłego, iść na spacer, jeździć na wycieczki, zrobić kilka śmiesznych głupot i odkupić błogie lenistwo kilkoma godzinami w siodle.
Ja jeszcze nic nie odkupiłem, ale w chwili, w której piszę ten tekst bardzo chcę. Umówiłem się sam ze sobą, że wyśpię się, wstanę wypoczęty, zjem śniadanie, wyjmę z bagażnika torbę z ciuchami kolarskimi i złożę rower. Potem strzelę sobie kawę, włożę odrobinę wygrzane galoty i ruszę spalać i w ogóle – przywracać się do życia, bo, jak Boga-Nowo-Narodzonego-Kocham, zmęczyłem się tym dobrobytem.
A jak jestem w taki sposób zmęczony to zaczynam za sobą nie przepadać. 
Jeśli czytaliście „Kompresję emocji”, to wiecie, że brakuje trzeciej części. I to kurde, no brak mi słów, ale tak: nie opisałem jeszcze Nitro Circus! I to niedobrze, bo jak powszechnie wiadomo, kiedy flaszka jest otwarta, to wietrzeje. Nitro Circus to nie były jakieś tam słonie na arenie i klaun-debil, walący sobie w czerwony nochal wielkim, gumowym młotkiem, tylko przekozaki, których zobaczenie na własne oczy stanowiło kryształ moich współczesnych marzeń!

wtorek, 17 grudnia 2013

Kompresja emocji cz.2

Uwielbiam mieć w sobie to specyficzne poczucie "misji". Wkręcałem je sobie od kiedy pierwszy raz pojechałem do lasu, po obejrzeniu Gwiezdnej Eskadry, gdzie 8 eskadra "Dzikich Asów" dawała popalić "Pijawom". Od tamtej pory, już żaden wypad na świeże powietrze nie był normalny. Musiał być kamuflaż, nóż, zabawy w komandosów. Nie pamiętam ile miałem lat w piątej klasie podstawówki, ale z moją trzy lata młodszą siostrą i rok starszym przyjacielem stworzyliśmy swój oddział "Marinares" i podchodziliśmy w lasach wokół lotniska "Lisie Kąty", niedaleko Grudziądza, wszystkich i wszystko. Budowaliśmy i maskowaliśmy schronienia, w których odpoczywaliśmy po naszych całodniowych misjach. Mamy genialnych rodziców, bo Tata bez mrugnięcia pozwolił nam wyskoczyć z jadącego samochodu - on widział, że jego FSO Polonez Caro, w chwili, w której do niego wsiedliśmy, stał się kosmicznym transportowcem, a on pilotem.
Jestem pewien, że takie zabawy nadały kierunek mojej jeździe w dorosłość.

W piątek, 13 grudnia, spotkałem się z moim instruktorem w biurze Centrum Nurkowego Gdynia Dive. Dzień, na który czekałem od pierwszych zajęć. Na stole leżały zwinięte skafandry i pojedynczy sprzęt, na biurku parowała herbata. Zabraliśmy się za kompletowanie sprzętu i ładowanie go do busa. Przebraliśmy się w ocieplacze i ruszyliśmy. Jezioro Bieszkowice nie jest wcale daleko.





Cybul - mój instruktor i partner nurkowy, wszedł w rolę. Zamknęliśmy się w nagrzanej ładowni busa i została mi przedstawiona lista ćwiczeń i omówione zasady nurkowania w suchym skafandrze, z którym miałem do czynienia pierwszy raz. Zgodziliśmy się, że w tej temperaturze wody nie ma miejsca na bycie pi.dą. Powtórzyliśmy znaki, uzgodniliśmy, że trzymam się z prawej, wyszliśmy z busa i założyliśmy sprzęt...


Poczułem, jak zimna woda wlewa się do kaptura. Oddech przyspieszył...
Schodziliśmy głębiej przy usłanym liśćmi dnie. Widoczność była dobra. Dno stało się piaszczyste, ale podniesiony z dna piasek, szybko opadał. Trawa. Intensywnie zielona, mocna trawa, nad którą unosiły się okonie. Kilka butelek...
Uszy. Staram się wyrównać ciśnienie, ale jest to dla mnie trudne. Daję znać instruktorowi, że muszę zwolnić zejście. Lepiej. Schodzimy głębiej. Znów uszy...
Instruktor pokazuje, że klękamy na dnie. 
Zaczynamy ćwiczenia. Odszukuję swój automat oddechowy, przedmuchuję maskę. 
Teraz pora ją zdjąć... Lodowata woda uderza mnie w twarz, oddech przyspiesza. Nie bawię się z nią, przykładam do twarzy, przedmuchuję i cieszę się, że poprawienie kaptura nurkowego w grubych rękawicach jest łatwiejsze, niż się tego spodziewałem. Mam problemy, żeby wypiąć wąż inflatora.
Suchy skafander utrudnia mi także zrobienie hoovera, obraca mnie pod wodą i muszę przejść do pozycji "na spadochroniarza", żeby cokolwiek z tego wyszło. 
Najbardziej zapadło mi w pamięci ćwiczenie wynurzenia z oddychaniem partnerskim i wynurzenie płynąc. To drugie musiałem powtórzyć, bo zwyczajnie wypuściłem za dużo powietrza i nie miałem już czego wydychać, a do powierzchni został kawałek. Od razu zabrałem się za powtórkę i tym razem poszło sprawnie. 
Przy zejściu na dno przy linie, znów miałem problemy z uszami. Ustąpiły, ale trochę to trwało.

Nurkowanie w zimnej wodzie jest niesamowite. Widoczność jest dobra, życie obecne, a zapewniająca ochronę warstwa suchego skafandra sprawia, że czułem się, jak astronauta - bezpieczny w jego wnętrzu. Brak punktów odniesienia ciekawie miesza w głowie, a świadomość, że partner nurkowy jest zawsze blisko, mogłaby być lekarstwem na ludzką znieczulicę. 
Jest coś, co mnie pociąga w przebywaniu w środowiskach, które wcale ludzi nie zapraszają, i które tolerują nas tylko na swoich warunkach. Czy to jest żeglowanie po budzącym respekt Morzu, samotna jazda w górach, czy przemierzanie ich szlaków z buta, a teraz zejście pod wodę... Trzeba mieć zimną głowę, warto być grzecznym i nie wkurzać gospodyni, bo Matka Natura ma nas na muszce od samego początku i jeśli zrobimy coś, co się jej bardzo nie spodoba - B A N G ! ! !
Uwielbiam tą relację. Zachowując się dobrze, dbając o sprzęt, siebie i o towarzysza, znając swoje miejsce w szeregu, Matka Natura odłoży broń i puści nam oko. Poczujemy to wpatrując się w przepiękny wschód słońca gdzieś daleko od domu, doznając euforii zjeżdżając szlakiem do schroniska Ramica Dvori, stojąc na szczycie, na który się wspięliśmy...

Z Matką Naturą nie można wygrać - można najwyżej wywalczyć remis.

I ten remis smakuje bosko!

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Kompresja emocji.

Jak opisać cztery dni, które pomieściły w sobie tyle przeżyć, że mógłbym nimi spokojnie napełnić dziesięć?! "Nie będzie łatwo" - tyle mogę Wam napisać już teraz!
Ukończyłem kurs nurkowy OWD, nurkowałem w jeziorze, o temperaturze wody 4cm (w skali mojego instruktora), co wzbogaciło moje życie o bycie nurkiem. Zrealizowałem marzenie i już następnego dnia ruszyliśmy na tripa do Wawy by zrealizować kolejne, o sile rażenia mojego mózgu większej, od atomowej bomby! Nitro Circus Live!!! MASAKRA!!! Weekend mojego życia(!!!), ale po kolei...

Środa, 11 grudzień 2013.

Spakowałem plecak i ruszyłem na ostatnie zajęcia praktyczne na basenie. Postanowiłem, że zrobię sobie spacer, by pobyć trochę sam na sam z sobą i poukładać wiedzę, którą już miałem, w łatwe w użyciu porcje. Czułem się rozkojarzony i wcale mnie to nie cieszyło. Ostatnie nurkowanie na basenie, a ja tego nie czuję - słabo!
Zajęcia przebiegły sprawnie. Zrealizowaliśmy ćwiczenia, dając tym samym znak naszym instruktorom, że jesteśmy gotowi do zajęć w warunkach naturalnych.
Dla mnie było to coś więcej, niż dla moich dwóch kolegów i koleżanki z kursu. Ja postanowiłem dokończyć kurs jeszcze w grudniu, do czego musiałem się przygotować mentalnie, gdyż obiecano mi dwie rzeczy: suchy skafander i "męsko" nieprzyjemne zimno. Game on Jacor, game on! 
Byłem nakręcony i nakręcałem się bardziej. Powtarzałem procedury, żeby nie dać dupy, z jakiegoś powodu zależało mi na pokazaniu się z dobrej strony. Powiedzieć, że chce się zaliczać o tej porze to jedno - zrobić to w dobrym stylu, drugie. Poczułem w tym wyzwanie i przygodę, znalazłem w tym cel i jarało mnie to!




niedziela, 8 grudnia 2013

Ten wpis jest enduro approved.

W kolarstwie górskim wiele się teraz dzieje. Ramy zamykane są nową geometrią, amortyzację "tuninguje się", by pracowała idealnie z daną ramą i jej rozwiązaniem zawieszenia, koła 26" lecą na śmietnik, a ich miejsce zajmują 27.5 i 29". Wchodząc głębiej: napędy stają się prostsze a jednocześnie efektywniejsze, w myśl zasady - mniej a jednak więcej (Sram XX1), kable chowa się do wnętrza ram, a same ramy ogołaca ze wszystkiego, co może być zbędne, nadając im czystszy wygląd, ale dodając też kilku cennych punktów po stronie praktyczności. Ale nie tylko "czysty wygląd", jeśli Wasza nowa rama ma naprawdę być PRO, to koniecznie sztywna oś, mocowanie hebla PM (i to najlepiej wewnątrz tylnego trójkąta), do tego możliwość zmiany kątów i koniecznie węgiel. Na chwilę jeszcze przy kablach - o ile przewody hamulcowe pozostawiono w spokoju, o tyle już linki i pancerze przerzutek/przerzutki powoli próbuje się zastąpić impulsami elektrycznymi, ale jeśli ktoś ma ochotę, może także wejść w hydraulikę (Acros). 
Rower sam nie jedzie, a skoro sprzęt wypasiony, to i kolarz powinien być. 
Mówiąc dziś komuś: "hej, jestem kolarzem górskim!", mówicie komuś mniej więcej nic. Ja sobie podzieliłem kolarstwo górskie na XC i XC Maraton; AM (All Mountain) i kolarstwo grawitacyjne, w którym to - no właśnie. Ale to nie takie proste.
Producenci klamotów i osprzętu dla ridera bardzo, naprawdę bardzo mocno lansują Enduro, doszło więc do tego, że na stronach branżowych pojawiają się hasła typu: "Enduro Approved". Możemy więc kupić kaski enduro, ochraniacze enduro, szorty i jerseye, plecaki, narzędzia i wszystko inne, tak naprawdę.

I... To wprowadza możliwość nieskończonych dyskusji.
Stachu za nic nie da sobie wmówić, że 29" jest lepsze od jego ukochanych 26, Zosia nigdy nie zrozumie dlaczego jej mąż wydał właśnie lekką ręką półtora kafla na sztycę RS Reverb, skoro od tylu lat radził sobie świetnie z szybkozamykaczem sztycy. Zjazdowiec będzie się kulał ze śmiechu widząc faceta z goglami na kasku AM, podobnie, jak zawodnik Enduro z lekkim sarkazmem skomentuje poczynania ridera na zjazdówce płynącego po trasie, którą on robi na rowerze o skoku 150mm. 
Ci wszyscy ludzie walą w dym na fora i obwieszczają prawdy o jeździe. I w pewnym momencie pojawiają się słowa klucze do tego wpisu: just shut up and go ride you bike! I wszystko byłoby spoko, gdyby nie to, co przeczytałem dziś rano...

Nie wchodząc w szczegóły: pewien facet, weteran wojenny, założył sklep rowerowy o nazwie Cafe Roubaix Bicycle Studio i został pozwany przez giganta, jakim jest Specialized, ponieważ w nazwie sklepu użył zastrzeżonego przez Speca słowa "Roubaix". Zrobił się dym, bo Roubaix to w pierwszej linii miejscowość i gmina we Francji, a dopiero potem model roweru szosowego Specialized. No ale Spec nazwę zastrzegł w Kanadzie i dupa. 
Po bluzgach na "Spesza", nawoływaniu do bojkotu marki, tłumaczeniu słowem prawa, w końcu padła formułka klucz: fuck this shit, just go ride!

I ja się teraz zastanawiam... Czy kolarze górscy to taka specyficzna grupa społeczna, która pieprzy wszystko i jedyne czego chce, to cieszyć się piękną jazdą na genialnych trasach, czy może są to ludzie, którzy na potrzebę udziału w dyskusji wchodzą w rolę kolarzy górskich z podaną wyżej filozofią, na co dzień będąc jednak walczącymi o swoje księgowymi? A może są to po prostu głównie dzieciaki, które mają czas na pisanie po forach, które psują statystyki? A może ludzie, którzy w życiu mają tyle stresu, że pieprzą stres na forach, bo po co dokładać sobie do pieca?

Tu macie link do problemu:

Ja osobiście uważam, że Roubaix to nazwa miejscowości słynnej z wyścigu Paris - Roubaix i kanadyjskie prawo nie powinno dać możliwości zastrzeżenia tej przesyconej kolarstwem nazwy Specowi. 
I, że większy wybór sprzętu i osprzętu jest lepszy, niż mniejszy wybór sprzętu i osprzętu ;)

czwartek, 5 grudnia 2013

Jak odróżnić rzeczy martwe od rzeczy żywych?

Kiedyś zastanawiałem się, jak to będzie z częstotliwością wpisów. Bo powiedzmy to sobie szczerze: rzeczy godne opisania nie zdarzają się każdego dnia, dzień po dniu.
Teraz już wiem. Po pierwsze nie mieć spiny na częstość wpisów, po drugie: jeśli nic ciekawego się nie wydarzy, trzeba zaobserwować coś, co podpowie, o czym napisać.
Są takie naprawy w gospodarstwach domowych, których jakoś podświadomie nie chce się wykonywać, zakładając, że nie przyniesie to zadowalającego efektu. Ale wtedy siła wyższa w domu spada z niebios i nagle powodów, żeby czegoś nie ruszać, jakoś nie ma wcale. I zabieramy się za to coś. I gówno.

Nasza drukarka przestała sobie radzić z czernią. Drukowała tylko kolory i żadne czyszczenie z polecenia z kompa nie pomogło. Pora na youtube.com, gdzie każdy problem ktoś już rozwiązał. I to w HD, kurde! 
Bez problemu znalazłem poradę, wszystko jasne, przejrzyste i oczywiście z happy endem. No to lecę do sklepu po środek do czyszczenia głowicy i biorę się za czyszczenie. Czyli wymieniam wodę na gorącą, żeby się wszystko wymoczyło, jak tsza... I zalewam magicznym płynem za pięć złotych i już wszystko jest czyste i suche i jeb to na miejsce, i kompa w ruch i polecenie wydruku testowego i... Gówno!
"Głowica niepodłączona" mi w twarz krzyczą zza ekranu. No to wujek Google...
Jest rada i na to. Wykonuję restart Canona, jaram się, bo wszystko miga, jak tsza i... Gówno!

Jak rozpoznać, czy któryś z naszych przedmiotów ma duszę...?
Otóż, jak wścieknę się na rowerze i rzucę nim w krzaki, albo w inne "pizdu", to chwilę później mam wyrzuty sumienia i szybko zaczynam go przepraszać. A tą je.aną drukarkę wyrzuciłbym przez okno i radował się ze śliną z pyska jak tylko wyrzygałaby na chodnik swoje plastikowe bebechy! Tyle dzisiaj!
 
 


wtorek, 3 grudnia 2013

Astronurek?





Kiedy byłem dzieckiem i w szkole pytano nas, kim chcemy zostać, jak już będziemy dorośli, zazwyczaj słyszało się masówkę: Zosia, podlizując się pani, powiedziała, że nauczycielką, Dorota, weterynarzem, bo podobają się jej zdjęcia koni, a Staś strażakiem, jak jego tata. Ze Stasiem nie jest tak źle, być strażakiem to faktycznie mocna rzecz, zwłaszcza z teraźniejszą wiedzą na temat pracy tych umorusanych bohaterów. Ze mną było coś nie tak, bo ja od absolutnie zawsze chciałem zostać astronautą. I byłem tego tak bardzo pewien, że kiedy okulistka powiedziała mi, z całą powagą, że nie mogę zostać astronautą, bo mam wadę wzroku, to moje niewinne wnętrze odkryło w sobie nienawiść. Oczywiście nie zostałem astronautą. Nie tyle z powodu wzroku (bo moje oczy są już na tip-top), co z jakiejś bliżej niepojętej niemożności ogarniania zadań z fizy, no i mój Tata nie był komuchem, kiedy mogli mnie jeszcze zabrać na wycieczkę do ZSRR. Z resztą...? Ja chyba nie jestem tak stary, żeby taką ewentualną wycieczkę zapamiętać. 
Astronautą, ani Kosmonautą, nie zostałem. I choć lata mijały, to ja wciąż żyłem gdzieś pragnieniem znalezienia się wewnątrz skafandra, który stanowiłby dla mnie cały świat i całe moje życie, w miejscu, w którym bez niego nie miałbym prawa bytu. 
Kurs Open Water Diver można zrobić zdecydowanie taniej, niż za milion dolarów, jakich życzą sobie w Kosmodromie, a po jego ukończeniu i zdaniu egzaminu, nieważkość będzie w zasięgu dużo bliższym, niż Wam się być może wydaje. 
Mam za sobą już pierwsze ćwiczenia w wodzie i tak - to jest możliwe - stan neutralnej pływalności można lekko uzyskać już na basenie. I jest to genialne uczucie! Jak i sam fakt, że przez dwie godziny oddycha się pod wodą. Klawo, jak cholera!

Ten kurs ma jeszcze jedną zaletę: uczę się czegoś nowego. Wydawać by się mogło, że ta wiedza jest powszechnie dostępna na Discovery Channel, ale nie bardzo... 
Odświeżające uczucie ;)

niedziela, 1 grudnia 2013

Sukces.

Myjąc ręce w bardzo ładnie urządzonej łazience mojego kumpla, spojrzałem w lustro i zapytałem samego siebie, kiedy to jest, kiedy sukces jest pełen.

Zewnętrze widać od razu. Piękne mieszkanie, w którym wszystko ma swój cel i jest dokładnie takie, jak miało być. Ludzie wokół, na których można liczyć, i z którymi można się szczerze napić whisky. Firma pnąca się w górę i coraz większe zrozumienie realiów prowadzenia jej w Polsce. Bez narzekania, że ciężko. 
Wnętrza już nie widać. Potrzeba czasu, żeby je ocenić. Cechy budujące człowieka, które widać w każdej rzeczy, jakiej ten się podejmie, chciałoby się mieć jak najlepsze. Daleko przykładu nie szukając - często wkurza mnie to, że są dziedziny, którym oddaje się bez reszty, ale już inne potrafię olewać i często potem tego żałować. 
A tu? Tu wszystko gra. Najwyższy poziom sportowy, najwyższy poziom w biznesie, pracowitość i cel nigdy nie tracony z oczu. Z uśmiechem. Można dać się oszukać, że "samo idzie". Ale samo nic nie idzie. A już na pewno nie tak. 

Byłem na parapetówie człowieka sukcesu. Szczerze przeze mnie lubianego, który w niejednym mi już pomógł i doradził. Jestem pod wrażeniem jednego spostrzeżenia - tu wszystko do siebie pasuje. Gdyby to całe zewnętrze otaczało dupka, szlag trafiłby pełnię. Lubię tak, jaram się, kiedy mogę spojrzeć na coś i zobaczyć majstersztyk.

Więc gdybyś w przyszłości myślał o rowerze, zajrzyj do sklepu mojego kumpla:
A gdyby pojawiła się w tobie chęć "wzięcia się za siebie", może przydać się niezły kop w dupę na start. Jeśli to nie sprawi, że zaczniesz wierzyć w przenoszenie gór, to ja już nie wiem co. Sam zobaczysz:
 

piątek, 29 listopada 2013

Trochę cieplej.

Złapaliście kiedyś uczucie, mówiące wam, że będąc gdzieś, nie wykorzystaliście w pełni tego miejsca?

Mam to szczęście, że praca zabiera mnie w naprawdę przepiękne miejsca, w których często mogę znaleźć kilka godzin dla siebie. Ponieważ cierpię na przypadłość patrzenia na wszystko pod kątem jazdy, gdziekolwiek bym nie był, jeśli mam czas i siły, chcę wyrwać się na rower. Rower pozwala zobaczyć więcej i uniknąć strasznego uczucia łażenia samemu. Podczas moich rejsów doszedłem do wniosku, że Włochy są najlepszym krajem, jeśli patrzeć na niego z perspektywy dłoni na gripach. Precyzując: pies trącał płaskie i brudne południe, Adriatyckie wybrzeże też nie powala, ale otulona Morzem Liguryjskim - przewspaniała Liguria... Mmmm!
Wysokości są, szlaki kończące się nad samym brzegiem morza, ludzie znający inny, niż włoski język, którzy chętnie pokazują ścieżki i zabierają ze sobą, plus powalające widoki i śródziemnomorska adrenalina, która smakuje inaczej, niż nasza. Nie bez znaczenia jest fakt, że świeże wciąż Enduro znalazło tam dom. 

Obejrzałem dziś do kawy film z wyspy Elby. Byłem na tej wyspie wielokrotnie, jednak wciąż kojarzy mi się głównie z pobieraniem paliwa w Portoferraio i tym śmiesznym uczuciem, kiedy widzi się na własne oczy coś, o czym wcześniej czytało się w podręcznikach do lekcji historii. Na Elbie są góry! Ale nigdy nie miałem okazji w nich jeździć. No i czuję się teraz trochę tak, jak czułem się na Sycylii, kiedy na szczyty też mogłem tylko popatrzeć z poziomu morza. A i tam i na Elbie, i wszędzie indziej kryje się piękna jazda! Żeby tylko mieć czas i zawsze wiedzieć, jaki potencjał kryje się w miejscu, w którym jesteśmy...! 

Dzięki Bogu w Gdyni słonecznie! Dziś jest dobry dzień! Zaczynamy weekend, rozpoczynamy wojaże, umawiamy się na wódkę, lub nadrabiamy zaległości, których mam nadzieję nie macie! W wolnej chwili odpalcie film z linku i gdyby przyszło do planowania urlopów - obczajcie miejsce pod kątem jazdy - ona jest wszędzie!

wtorek, 26 listopada 2013

To nic, że już prawie środa.

Gdybym żył w Chinach i miałbym prawo do przeglądania tylko jednej strony internetowej, z całą pewnością byłaby to pinkbike.com. Powodów jest tyle, że klasycznie nie wiem, od którego zacząć - taka pułapka za dużego wyboru, ale do celu!
Na Pinkbiku, w każdy poniedziałek, dobrzy ludzie zamieszczają "Movies For Your Monday". I jest to piękny prezent dla każdego, kto ma wolne przedpołudnia w pierwszy dzień tygodnia, gdyż, jak powszechnie wiadomo - najlepiej jest zacząć dzień od aromatycznej kawy i rowerowych filmów.

Zdarzało się, że wśród kilkunastu krótkich filmów, zaplątywała się praca ludzi, filmujących inne dyscypliny, jak: surfing, skateboarding, te, do których uprawiania potrzeba śniegu i inny dobry stuff, ale dziś jeb.ęli z dzidy!

Dla mnie ten film jest brutalny. Bynajmniej nie tylko ze względu na zwierzęta. Patrzę na perfekcyjną organizację i bezlitosną precyzję, przenoszę wzrok ze świń na pracujących przy taśmie ludzi i niepokojąco rozmywa mi się różnica.
Wstać, jechać do pracy, przebrać się, pracować jako anonim, wrócić do domu, oddać się taniej, ogólnodostępnej rozrywce, zasnąć mniej, lub bardziej świadomie... I następnego dnia to powtórzyć.

W życiu trzeba znaleźć czas na rower. I niech ten "rower" będzie czymkolwiek, niech będzie choćby grą w badmintona, wszystko mi jedno, co ludzie będą robić ponad schematami, ale niech to robią.    

piątek, 22 listopada 2013

O kawie gdziekolwiek.


 Kiedy już wrócicie z biegania i weźmiecie prysznic, żeby nie robić w polskim mieszkaniu afrykańskiego Konga, może Was podkusić, by zerknąć na zegarek. Jeśli ulegniecie pokusie, ten trzymający nas w ryzach cham, bez owijania w bawełnę powie, że jeszcze w pip przed Wami, zanim będzie można wskoczyć w piżamę. Żeby nie popaść w alkoholizm, trzeba się czymś zająć...

Zawsze chciałem mieć możliwość wypicia kawy w miejscach cichych, z epickimi panoramami, albo po prostu, żeby dodać trochę uroku i klimatu na wyrypie, kiedy epicko to tylko leje - na przykład. Mój bardzo dobry kumpel - inż. Karis, sprezentował mi kiedyś zgrabną kafeterkę i tym sposobem zrealizował połowę zachcianki. Dwa dni temu, zupełnie niespodziewanie, wszedłem w posiadanie spirytusowego palnika i tym oto sposobem moje życie stało się kompletne.

Jak gdzieś jadę, lubię się spakować możliwie lekko i sensownie, w myśl zasady, że "wyrypy kochają przygotowanie". W plecaku wszystko ma swoje miejsce i jedynymi nieużytymi gratami mają być narzędzia i mikro apteczka. Po co coś ma latać i dzwonić, kiedy rżnie się dobry zjazd! A o tym, jak najmniejsza pierdoła potrafi zagotować pod czachą wie każdy, kto choć raz
wspinał się dłużej, niż nogom się podobało.
I dlatego, między innymi, w piękny listopad, zamiast do barku, sięgnąłem pod zlew, po zupełnie inne procenty. I zrobiłem badanie naukowe! Ha! A oto wyniki:

Moja kafeterka mieści 160 ml wody, która zamienia aromatyczny proszek w ciemnobrązowy napój bogów.
1.0 ml denaturatu pali się na łyżce 1 minutę 29 sekund, ale palnik wszystko zmienia i do zagotowania wody w kafeterce potrzeba tylko 4.0 ml denaturatu, który pali się aż 10 minut. Czad.

Polecam takie szopki! Nie wpływają źle na wątrobę ;)

środa, 20 listopada 2013

To już tak naprawdę.

Od dwóch tygodni rozsuwam zasłony, patrzę przez brudne okno i mówię sobie: "nie pada! To jest dobry dzień!". Bo czego więcej oczekiwać od jesieni?
Ta pora roku jest upośledzona, więc kiedy nie pada, to właściwie jest tak, jakby samodzielnie zawiązała buty.
Dziś nie mogę powiedzieć, że jest dobry dzień. Mało tego, mam taką niepisaną zasadę, że kiedy za oknem robi się miejski szalet - zaczynam sezon biegowy. Rozpoczęcie biegania jest dla mnie, jak otwarcie pierwszego okienka kalendarza adwentowego. "Uwaga! Zaczyna się jesień!" Już tak naprawdę.
Więc... jeśli tak samo, jak ja jesteście wielbicielami lekkich koszulek, przewiewnych kasków i zadziornie dodających "prosowatości" szkieł-luster w ulubionych okularach... Czas tęsknoty się dla Was właśnie rozpoczął. Początkowe fazy są łagodne, gorzej będzie, jak kolejne dni pod rząd będziecie szorować stuff z syfu, robiąc syf dookoła. Kiedy podjarka śmigania po śliskich korzeniach i szeleszczących liściach opadnie, zacznie się prawdziwe piekło...
Więc bieganie. Buty po prostu wyschnął ;)

poniedziałek, 18 listopada 2013

Panowie, zaczynamy na "trzy" - TRZY!!!


Już od kilku lat zastanawiam się, dlaczego ja właściwie nie prowadzę bloga? Jeśli już podążałem za tą myślą, to najczęściej docierałem do punktu, w którym kończąca podróż odpowiedź brzmiała, jak następne pytanie: jak się zaczyna blog? Trzeba napisać jakieś intro? Przedstawić siebie, nie wiem, nakreślić swoją postać w słowach o sobie? Czy trzeba czekać, aż w kościach wyczujemy 
„TEN MOMENT”? Bo ja naprawdę nie wiem, znam kilka świetnych blogów i nie ukrywam, że nie chcę dać dupy, więc takie pytania są dla mnie na serio.
Dziś wieczorem myślę sobie: olać to, zaczynam pisać blog!

Jestem Jacek – jeżdżę na rowerze, wędruję, żegluję, kiedy oglądam stuff na kanapie, czuję, jak wyrywa mi tyłek w miejsca, w których czułem, że żyję, aż nogi trudno utrzymać.
Będę tu publikował teksty z moich przygód, wzdychał i podpity pewnie czasem żalił – sorry. Mam nadzieję, że się spodoba, to nie ma być „szuflada”.