wtorek, 29 kwietnia 2014

"Mam dla Was trzydzieści złotych w prezencie".

To był jeden z tych zwykłych dni w Gdyni. Wstałem, żeby odprowadzić Bejbe na kolejkę, pożegnałem ją i spacerowym tempem pomaszerowałem z powrotem do domu. Znalazłem sobie zajęcie – dziś było to pakowanie gratów na jacht. A kiedy już się spakowałem, postanowiłem ruszyć mój biały tyłek i iść pobiegać. Roweru nie mam, a pogoda kusi. Plus te ostatnie rozmowy z Lyonelem, podczas których mój kolega po fachu opowiadał o przygotowaniach do maratonu w Nicei. Jakoś uwierzyłem, że jestem świetnym biegaczem – a wcale nie jestem. Średnio to nawet lubię, więc tym mniej szkoda, że muszę sobie na jakiś czas bieganie odpuścić „z przyczyn zdrowotnych”. Odwiedził mnie kumpel, który wytracał czas na służbie. Pierwszy raz jechałem w kabinie wojskowego Stara! Jest czad, ale trochę zajęło nam szukanie miejsca na zaparkowanie w ustronnym miejscu. Kawa, ploteczki – o przepraszam – rozmowy na męskie tematy. Dobrze, że wpadł, bo pomógł mi znieść trochę stuffu potrzebnego do serwisu roweru mojej Bejbe. Dziś pierwszy raz skorzystałem z faktu, że mam za domem podwórko i rozstawiłem serwisowy statyw i narzędzia na, od teraz: „serwisowej przestrzeni na świeżym powietrzu”. Zdecydowanie przyjemniej niż w pokoju i można olewać fakt, że z kółeczek przerzutki tylnej sypią się grudki syfu, jak łupież z zaniedbanych włosów. Tym zgrabnym, mam nadzieję, wstępem zmierzam do celu. Wiecie? Ja nie jestem może jakimś wybitnym mechanikiem rowerowym, ale dość sporo zacząłem rozumieć i potrafić zrobić. Moja serwisowa waliza z narzędziami wciąż się powiększa i jakoś się te koła kręcą. Ale dziś postanowiłem się poddać. Wycofałem się z pola bitwy, uznając wyższość przedniej przerzutki, a dokładniej – jej niepoprawnego działania. Wyjątkowo lekko mi to przyszło, czyżbym już zaczął czerpać korzyści z wcześniejszych doświadczeń? Bo jeszcze rok, dwa wstecz, a kląłbym na czym świat stoi i do samego końca jej życia wierzył, że potrafię. A potem czekałbym na nową, zamówioną niewątpliwie od szanowanego i lubianego Pana Radosława Tecława z rowertour.com. Ale nie tym razem! Dziś spokojnie, jak nigdy dotąd wsadziłem rower do bagażnika i pojechałem do serwisu. Wszedłem, przedstawiłem problem, namówiłem obsługę, żeby rzucili okiem i uwolnili mnie od problemu, po czym usiadłem się wygodnie i z katalogiem Treka w dłoniach czekałem na rozwiązanie. Nie będę wnikał w szczegóły, po prostu napiszę Wam, że kiedy Wasze przerzutki przednie działają, jakby manetka naciągała więcej linki, niż powinna, a wszystko wydaje się ustawione poprawnie – sprawdźcie, czy ktoś Wam czasem nie założył linki w jej mocowaniu od dupy strony. Odkręcenie śruby zaciskającej i wkręcenie jej z linką wchodzącą poprawnie, w dobrym serwisie kosztuje trzy dychy. Od dziś, kiedy sami taką przygodę zakończycie pełnym sukcesem, możecie kupić sobie piwko za sporo mniej i wspomnieć Jacora, który Wam opisał swój jeden dzień z życia w Gdyni.

sobota, 19 kwietnia 2014

"Jak statki na niebie".



Wstaję i rozpoczynam procedurę. Taką samą, nie ważne, gdzie bym był. Nic nadzwyczajnego - idę siku. Płuczę gębę. Dziś jeszcze zapytałem się odbicia w lustrze, kiedy zamierza się ogolić?
Kawa. To procedura tak oklepana, że zaczynam myśleć, że powstała w drodze naszej ewolucji, jako optymalne rozpoczęcie dnia każdego składnika wszech pojętej ludzkości.

Dopiero, kiedy siadam w wygodnym krześle w salonie i widzę marinę za drzwiami, a wcześniej cały bałagan, jaki składa się na porządek świata przygotowań do sezonu, odkrywam na nowo, że wcale nie jestem w czterech ścianach mieszkania, a na pokładzie.
Potem wychodzę na zewnątrz i zauważam, że od czterech dni, pierwszy raz woda w zatoce jest gładka, jak lustro. Cisza jest miłą odmianą od grającej cały dzień orkiestry tysiąca i jednego masztu. 
Patrzę na panoramę i nucę sobie... "Jak statki na niebie..."



A ponieważ dziś, kiedy już uznam, że mogę, wsiądę w Spanish Express i ruszę w drogę do domu, mam nadzieję, że usłyszę tą piosenkę w radiu, kiedy przekroczę polską granicę w niedzielne przedpołudnie. Będę sobie wspominał i wcale nie tęsknił, bo wrócę tu szybciej, niż mi się wydaje...

Także na Święta, życzcie mi szerokiej drogi!
Cześć!





czwartek, 17 kwietnia 2014

Stoczniowanie.


Stocznia.

Jeśli port to jest poezja o rdzewiejących statkach i łajdaczących się załogach, czym jest więc stocznia?
Nie brak w niej romantyzmu, uczciwej pracy, jaka najlepiej łączy ludzi, nie trudno znaleźć siebie w samym sobie. Jacht na kołkach nie jest, jak ryba wyrzucona na brzeg. Dla zmęczonego kadłuba, jak dla zmęczonego człowieka, przerwa jest dobra. Przerwa od pracy - urlop rozpoczęty wizytą u fryzjera i butiku z dobrymi koszulami.

A potem...? Wypolerowane śruby napędowe z napięciem czekają na powrót. Ta jedyna w swoim rodzaju erotyka stoczniowa, kiedy pierwsze pióro muska pomarszczone lustro wody i zagłębia się w nią. Powrót jachtu do morza jest jak ceremonia, której przyglądają się ludzie o spracowanych dłoniach, w garniturach brudnych od farby, lekko wytartych. 

***
Stocznia Lamiana na wyspie Uglian.

 




sobota, 5 kwietnia 2014

Vienna Air King 2014. Dzień uratowany!

„Najpierw są sprawy jachtowe, potem życie osobiste”. Uknułem takie prawo jakiś czas temu. Zaczęło się oczywiście niewinnie – ustaleniami terminów, które tak dla zabawy, idealnie wpasowują się w terminy, w których najbardziej chciałbym mieć czas tylko dla siebie i rodziny. Jedynym plusem tego wszystkiego jest to, że te terminy są bardzo korzystne dla jachtu. To jest oczywiście duży plus, ale teraz coś z mojej strony...
O problemach z zaplanowaniem urlopu, bo już się przestałem oszukiwać, że to będzie coś więcej, jak krótki urlop, który chciałbym spędzić w Polsce wiem od dawna. I jest to kwestia, która pozostanie nierozwiązana do samego dnia wyjazdu najprawdopodobniej. Ale dziś pojawiła się kolejna krzywa na mojej, już wydawało się – prostej do Chorwacji. Vienna Air King! To jest jedna z tych lepszych imprez dirtowych w Europie, zlokalizowana w samym centrum Wiednia. Jest to impreza dwu dniowa, zaczynająca się dziś, kończąca jutro i zgadnijcie co?! Dziś mam taki termin umówiony z Beatą, że nie ma w ogóle sensu się tam pojawić, bo jak choć liznę tego nieba, to załamię się, kiedy będzie pora spotkać się z Beatą. A jutro, kiedy jest finał, ja będę w trasie do Sukosanu. No kur#a mać. Nie cierpię, kiedy tak się sprawy mają, że niby wszystko pasuje, ale nie, gówno, nie pasuje. To jak precyzyjna praca, kiedy wszystkie zębatki PRAWIE są ustawione, ale jeden pici kłak nie tak, jak trzeba i całość, choć tak bliska ideału, zwyczajnie nie działa! Już bym wolał, żeby Vienna Air King odbyło się tydzień później i choćby tam dawali za darmo rowery prosów i każdy wygrywał losowanie wycieczki do Barcelony, to ja spałbym spokojnie, bo byłoby to poza moim zasięgiem i tyle. A teraz ja to widzę i wiem, że już trwa i nic z tym nie zrobię. Kur#a.


Tak właśnie miał wyglądać mój dzień. A tak wyglądał:



Gdybym został, żeby się "spokojnie przygotować do wyjazdu" - należałoby mnie zastrzelić. 
Zastrzelić, jak starego, kontuzjowanego, łysego, śmierdzącego konia!

To był genialny dzień!