niedziela, 15 czerwca 2014

Rejs.

"Z tego całego żeglowania to ja najbardziej nie lubię tych cholernych przelotów między portami".
Usłyszałem to podczas przelotu z Gdyni do Skagen na dzielnym Sekstancie, jakieś sto lat temu. Była z tego kupa śmiechu. W ogóle - genialny rejs to był. 

Na pokładzie M/S Thirteen lubimy wychodzić z portów, a najbardziej lubimy nie mieć z nimi nic wspólnego przez zdrowy tydzień. Mi to bardzo odpowiada. Nie ma lepszej kabiny prysznicowej, jak pokład kąpielowy na rufie z widokiem na gwieździste niebo i inne jachty stojące na kotwicy. Dziś o świeże owoce i warzywa też nie jest trudno - wystarczy poczekać, aż do jachtu zbliży się mała łódka zaopatrzona w co trzeba. 
I już - tak działa ten biznes na ciepłych wodach. 
Ale jest coś jeszcze lepszego od tygodniowego włóczenia się po zatokach - rejs gdzieś dalej.

Z mariny w Sukosanie wyszliśmy w poniedziałek, dość późnym popołudniem. Zablokowała nasze wyjście awaria telewizji satelitarnej... Ale wreszcie rzuciliśmy muringi i wyszliśmy. 
Pierwszą noc spędziliśmy w jednej z zatok wyspy Solta. Złapaliśmy boję kotwiczną, mała wstecz - nic się nie urwało, ostrzeżeń o silniejszym wietrze nie ma. Silniki stop, wino z lodówki i gra.

Cisza i spokój, jak zazwyczaj o piątej trzydzieści rano.
O szóstej uwolniliśmy się od boi i ruszyliśmy dalej.
Przed zachodnim brzegiem wyspy Hvar wypiętrza się z morza inna, mała wyspa Sv. Klement. Zawsze kojarzy mi się z jelitami, bo kształtem na mapie właśnie coś takiego przypomina. Znaleźliśmy sobie miejsce do rzucenia kotwicy i ta poszła w dół. Lunch był dobry, woda ciepła, pora ruszać dalej. 
Szliśmy wzdłuż południowego brzegu Hvaru, tak, żeby wstrzelić się w Peljeski Kanał między wyspami Peljesac i Korcula. 


Korcula.
W nienazwanym kotwicowisku z miejscowością Loviste (Peljesac) czuwającą nad całością spędziliśmy ostatnią noc na kotwicy. Spokojną mimo sporej ilości jachtów. Mój ostatni wieczorny prysznic pod gołym niebem przed dotarciem do Cavtatu, gdzie jestem do chwili obecnej.
Leje tu, jak z cebra zamieniając wrzące od turystów knajpy w szczelnie pozamykane schronienia dla tych, którzy nie wstrzelili się z datą w słoneczną pogodę. 

Cavtat z pokładu rufowego.
Oczywiście najpierw musiałem zdążyć wypolerować wszystkie metale zanim zaczęło padać.
W perspektywie mam tu jeszcze spędzić kolejnych pięć dni. Życie ojca mojego Ulubionego Armatora dobiegło końca i w tych okolicznościach nasze wyjście do Kotoru w Czarnogórze odłożyliśmy w czasie na później. Świeć Panie nad jego duszą i trzymaj silne wiatry z dala, bo sam sobie nie poradzę ze wszystkimi manewrami, gdyby kotwica przestała trzymać... Amen.

środa, 4 czerwca 2014

O kilku gratach złożonych do kupy...

Napisałem kiedyś, dawno już temu, że rower to pewna ilość różnych materiałów, które miały szczęście go stworzyć, zamiast bycia po prostu modernistycznym wieszakiem na ubrania, czy w gorszym przypadku bębnem pralki w pralni pani Zosi na skrzyżowaniu ulic Cholera Wie Gdzie z Jakąkolwiek.
Wciąż myślę, że każdy starty, lub zryty kawałek gumy z moich Continentali przeżywał ekstazę zapewniając mi przyczepność w niewyrozumiałym terenie Velebitu.

Cały rowerowy biznes jest wyjątkowy. To fakt, że każdy o swojej pasji tak napisze, ale za nie każdą pasją kryją się tak skomplikowane procesy, jak właśnie za moją. 
Żeby zbudować współczesny rower, któremu każdy z nas chętnie dałby czadu, potrzeba ludzi, których wiedza jest na poziomie inżynierów z teamów F1. Potrzeba tych samych programów i tych samych materiałów, ale najważniejsze - tej samej klasy specjalistów. 
Także bohaterowie mojej pasji są dość specyficzną grupą atletów. Dosiadają oni maszyny marzeń i katują je do granic. Często swoich. Jednak w przeciwieństwie do gwiazd FMX, czy bliżej naszego podwórka - żużlu, zarabiają nieporównywalnie mniej, przy tych samych konsekwencjach dla zdrowia. 
Cameron Zink powiedział, że analizując ryzyko, jakie ponosi każdy rider podczas Red Bull Rampage i jego wynagrodzenie - można się tylko poczuć niedocenionym. Automatycznie dodał też, że każdy z nich i tak zrobiłby to samo - czyli wspiął się na szczyt i pokonał go w dół po najbardziej szalonej linii, nawet, gdyby tylko kumple patrzyli. Bo, jak w naprawdę nielicznych sportach - oni robią to, bo bardzo tego chcą. 
I wreszcie ja - koleś, który nie potrafi pozbyć się roweru z głowy nawet na jeden dzień. On jest we mnie, jest moją częścią, bez której cholera wie co bym teraz robił w życiu. Mi podobnych jest bardzo wielu, ale nie tak wielu, jak fanów piłki nożnej...

Rower może być dla nas czymkolwiek. Sposobem na dotarcie do pracy, na przykład. Albo elegancką, stalową dirtówką do odreagowania stresu na pumptracku. Może być środkiem transportu podczas pokonywania świata dookoła. Może nas zabrać na szczyt, który widzimy z okna. Może nas obudzić do życia. Poukładać nas podczas czterogodzinnego treningu. Dać nam w dupę do odruchów wymiotnych. Unieść nas ponad wszystko. Może pomóc w szpitalu, kiedy przykuty do łóżka oglądasz serię NWD.
Rower nawet sprawi, że piwo lepiej smakuje. I da ci przyjaciół. Jeśli twoja dziewczyna też ma rower, możecie razem pojechać na wycieczkę. Rower spłucze cię do zera, ale może też dać ci pracę.
Możesz nim po prostu zawieźć sadzonki na działkę. Możesz... I możesz też...

Możesz też wsiąść na niego i po prostu pojechać gdzieś, gdzie nagle się zatrzymasz i strzelisz dwa zdjęcia, jak ja na przykład zrobiłem wczorajszego późnego popołudnia. Tak po prostu. Bo chciałem sobie przez te piętnaście minut popedałować...

 
  

niedziela, 1 czerwca 2014

Szuranie kamieni i inne przyjemności

Otwarcie się przyznaję, że ostatnio więcej czasu spędzam na cyklokrosówce, niż na góralu. Zdecydowanie więcej. Tak więcej, że właściwie cały czas... Gdyby się temu przyjrzeć, to nie ma w tym nic dziwnego. Mam tyle czasu ile mam, a asfalty są zawsze na wyciągnięcie ręki. Znam trasy, każda z nich ma swoją objętość czasu, banalnie więc łatwo wyskoczyć na rower w każdej wolnej chwili, lub ostatnich chwilach, jakie zostały przed zachodem słońca. Przyprawcie to nową maszyną pod zadem i już naprawdę nie ma się co dziwić, że Fuel się zakurzył.

Szosa na odpowiednim sprzęcie jest bardzo bueno. Chorwacja obfituje w idealne drogi do treningów, takie gdzie nie ma żadnej dziury, żadnych kolein, za to na których pełno jest owczych bobków i zabitych samochodami węży. Canyon Inflite z kołami obutymi w opony Grand Prix 4 Season od Conti tnie je bezszelestnie, a ja, w dolnym chwycie cieszę się prędkością i znikomością oporów, jak dzieciak, który właśnie odkrył smak Coca Coli.
Serio. Każdy zapalony kolarz górski, na co dzień dosiadający fula, w którym nie wygasła ambicja pochwalenia się łydą, powinien kupić sobie rower do CX. Nie dość, że już można poczuć kopa na szosie, to jeszcze redefiniuje się pojęcie czadu na trasach w terenie.
Jest jednak coś, czego najgładszy asfaltowy zjazd wam nie da. To „coś”, mistyczne „coś”, którego każdy z nas poszukuje wszędzie i znajduje w samochodzie, który kupuje, miejscu, w które pojechał nim na wakacje i oczywiście w żonie.
Nic bowiem nie może się równać z szuraniem kamlotów pod wgryzającą się w nie oponą, zapachami krzaków, niekończącą się dynamiką jazdy i kontroli w luźnych zakrętach, gdzie tak tylne, jak i przednie koło chce się wymknąć na bok. Pompowanie na nierównościach, wieczne szukanie najlepszych linii i zachwyt nad faktem, że kiedy coś poszło nie tak, nie wyrżnęło się gębą w ten padół ziemski. A trzeba się pilnować, kiedy wzięło się rozbrat z terenem na dłużej!


W zeszłą niedzielę, 25 maja, wpakowałem Treka do Hiszpańskiej Dziewczyny i pomknęliśmy na spotkanie Czarnym Górom wspinającym się z północnego brzegu Vranskego Jezera. Góry te nie są niesamowite, właściwie, to bardziej wyższe pagórki, ale widoki, jakie chwyta oko z Kamenjaka... Niesamowite! Po zdobyciu tego szczytu, przy dobrej widoczności, oczy patrzą w dal na dziesiątki kilometrów zdobywając całą okolicę Vranskego Jezera i dalej, do Adriatyku, aż po kres archipelagu Kornatów. Ten widok może obijać szczęki o skały. Zobaczcie sami.

O-ring na damperze trafił szlag - być może od nieużywania. Ale damy radę z tym SAGiem i bez niego!

Jeszcze tylko samojebka i mogę jechać...

Już za tym zakrętem asfalt się kończy, zamieniając się w sypki podjazd wijący się między wzgórzami.

Trzeba uważać na węże i... traktory! Zwłaszcza w jeździe w dół.

Słynny w Europie Park Przyrody. Jeśli jesteś Ornitologiem - znasz to miejsce na bank.

Standardowo, tak to tutaj wygląda. Chorwacka interpretacja polnej drogi. 


Kamenjak. W sezonie, po dość długim podjeździe, można napić się tu zimnego piwa. Przed sezonem - nie ma piwa.
Są za to bileterki - 20 Kuna za wjazd do parku. Widoki są warte zdecydowanie więcej!


"Jego cała duma" - tak przedstawił Treka mój szef jednemu z gości na pokładzie.
Jak patrzę na to zdjęcie to robię się faktycznie dumny!

Vransko Jezero oddzielone wąskim pasem lądu od Adriatyku.
Jezioro jest słone i ma stałe połączenie z morzem poprzez wykopany kanał.






Zaczynam wierzyć, że jestem dwubiegunowy - raz ciągnie mnie wysoko, innym razem głęboko. 


Przerwa na banana. Trzecia godzina w siodle. 

Hiszpańska Dziewczyna urodą nie grzeszy, ale zabiera rowery na pokład!
Reszta wody z bukłaka na rozgrzaną twarz i kark, potem tylko świeża koszulka na grzbiet, zmiana butów i ku pirsom mariny już ruszyć nam pora, lecz kiedyś na pewno wrócimy tu znów. Heja!