wtorek, 30 września 2014

Dzień zmiany.

Czyli wymiana MURA na kapitana Gotfryda.

28 sierpień 2014.
Mali Zaton - Cavtat - Bar (Czarnogóra) [243 Mm].

O 0600 obudziły mnie fale i dźwięk łańcucha kotwicznego. Wyszedłem się rozejrzeć i powtórka z rozrywki: wiatr się odkręcił i zatoka przestała być bezpieczna. W takich chwilach zawsze mam wątpliwości - budzić armatora, czy kontrolować sytuację i dać mu spać? Zazwyczaj go budzę w myśl zasady Safety First, ostatecznie, jak się coś stanie, co będzie wymagało reakcji, to moja jedna para rąk nie da rady na raz odpalić silników, wciągnąć kotwic, manewrować jachtem przy tej okazji i zrobić sobie kawy. Ale Armator sam się obudził. To zawsze najlepsze wyjście!
Wyszedł na pokład i zaklną: "kurwa pogoda..." - jego ulubione podsumowanie niepogody, jakie skonstruował ze znanych mu polskich słów. Zapytał co robimy - wyglądał na takiego, któremu ani trochę nie chce się zaczynać dnia o szóstej rano. 
Cavtat - port graniczny, w którym odprawialiśmy się przed opuszczeniem chorwackich wód i dla nas osobiście - port wymiany załogi. Dzieliło nas od niego siedem mil - niecała godzina, a będąc tam wcześniej rosła szansa na bezproblemowe podejście do nabrzeża granicznego. Zaproponowałem, żebyśmy ruszyli tam tyłek, skoro już i tak nie śpimy. I ruszyliśmy tyłek. 
Mieliśmy bardzo silny wiatr. Z nieznanej mi przyczyny nie weszliśmy od razu do Cavtatu, tylko w zatokę. Piździło, a tam dość sporo niebezpiecznych miejsc. W końcu się wycofaliśmy i wpłynęliśmy do małej zatoczki z tym moim najmniej ulubionym chorwackim "portem". Nad naszymi głowami przeleciał odrzutowiec Armatora - czyli Gotfryd za godzinę będzie na nabrzeżu... 

Pożegnałem się z Moją Ulubioną Rodziną Armatorską i przywitałem z Gotfrydem. Zrobiłem szybkie zakupy, wywaliłem śmieci, pod trap przyszedł nasz agent z gotową dokumentacją - byliśmy odprawieni i gotowi do odejścia. 
To jest gówniane uczucie za każdym razem. Pewna nieformalna degradacja... Ale teamem jesteśmy dobrym - trzeba nam oddać. 

Z tym dniem tak naprawdę zaczęła się poważna żegluga. Z ulgą odeszliśmy z Cavtatu i trzy godziny później zmieniłem flagę z chorwackiej na Czarnogóry. 
Mijając Zatokę Kotorską pomyślałem sobie, że wreszcie znów jestem gdzieś pierwszy raz i od tej chwili każda kolejna mila będzie milą mi do tej pory nieznaną...
























Pogoda się ułożyła. Wyszło słońce, zniknął silny wiatr. 40 Mm trasy do Bar zleciało szybko. Oczekujący nas agent wskazał miejsce - alongside do pirsu, tuż naprzeciw stacji benzynowej, w której następnego dnia mieliśmy pobrać wolne od podatku paliwo. Mieliśmy idealne wyczucie czasu - zdążyłem wybrać ostatnią cumę, kiedy wiatr zaczął wiać od morza. Teraz już mógł. 
Na przywitanie wyszła nam ciekawa ekipa. Rosyjscy Wikingowie! Ortodoksyjna grupa zapaleńców życia w harmonii z religią, naturą i... sobą nawzajem na pokładzie ich wzorowanej na Drakkarze, niewielkiej łodzi? Nie mogę znaleźć w Internecie żadnych informacji o tej grupie i ich projekcie, więc jedyne, co mogę Wan o nich napisać, to to, że byli bardzo życzliwi, spłynęli do Czarnogóry z Rosji i w ich planach było przekazanie łodzi swoim przyjaciołom z innego bractwa, którzy to mieli z kolei odbyć podróż powrotną. Ciekawe spotkanie. I ciekawy projekt.

Bar przypadł mi do gustu. Nie jest oblegany, jak Kotor, czy Tivat, więc w świętym spokoju załatwiliśmy wszystkie obowiązki i mogliśmy zejść z pokładu i znaleźć knajpę, która uraczyła nas wyśmienitą kolacją. I dobrym, czarnogórskim piwem. Naszym sąsiadom sprzed dziobu podarowaliśmy butelkę wina, żeby wzbogacić ich zapasy i pokazać gest przyjaźni na wypadek, gdyby mieli zacząć "wikingować" ;)




sobota, 27 września 2014

Montaż!

Czyli trzy dni, trzy lokacje i 113 Mm w jednym wpisie.

25-27 sierpień 2014
Marina Frapa, Rogoznica - Sv. Klement - Mali Zaton [180 Mm].

Zgodnie z planem byłem pierwszy w kolejce od biura. Usiadłem, wypełniłem kartę zlecenia serwisu, którą podała mi Atrakcyjna Pani zza Biurka i upewniając się, że rozumie naszą potrzebę załatwienia tego ASAP, wyszedłem i wróciłem na pokład mojego biura. 
Przybyło pierwsze natarcie mechaników. Sympatyczni ludzie. Agregat sobie odpuścili - 
po sprawdzeniu kilku podstawowych rzeczy, oddali problem w ręce specjalisty mającego się pojawić na pokładzie następnego dnia. Prawidłowo zlokalizowany wyciek oleju z układu sterów strumieniowych zgrabnie wprowadził serwisantów w proces wymontowania elementu-winowajcy. Zawinięty w szmaty, jak Dzieciątko Je... Jak dzieciątko Janek, opuścił pokład i w wózeczku znanym Polskim Złomiarzom odbył podróż do warsztatu. Jakiś czas później odebrałem telefon z serwisu, że przyczyną wycieku była uszkodzona uszczelka, która jest już wymieniona i element - filtr oleju, jak się okazało, jest gotowy do montażu. I przy okazji powiedzieli, że moją problemy ze znalezieniem oleju hydraulicznego o parametrach zgodnych z rekomendacją z instrukcji. Szczegóły miałem omówić z menedżerem serwisu na pokładzie. 
Trzeba napisać, że Chorwaci dbają o lokalny biznes i swoje układy. Dbają do tego stopnia, że często grają va banque, czego ofiarami nie raz padły jachty i ich załogi. Podobna sytuacja miała miejsce i teraz: po tym, jak dowiedziałem się o ich problemach z olejem, nauczony doświadczeniem zabrałem się za znalezienie go na własną rękę. Przetrzepałem kontakty, strony z listami serwisów i dostawców w naszej okolicy, zebrałem nowe namiary i dzwoniłem, jak wariat. Znalazłem sklep motoryzacyjny w Splicie (niedaleko!), który posiadał na stanie potrzebny mi olej. Nie było to John Deere, Shell, czy inny "znany", ale posiadał identyczną specyfikację i mogłem go mieć następnego dnia rano, z chwilą otwarcia sklepu. Ahh, moja wiara w ludzi... Spotkałem się z menedżerem, który zapewnił mnie, że jutro rano dostaje zaopatrzenie, w tym olej, który potrzebuję i to firmy znanej z fajnego logo muszli.
Ponieważ ja lubię mieć możliwie kompleksowe usługi, wymagające kontroli możliwie najmniejszej ilości ludzi, zgodziłem się i odłożyłem zamówienie oleju ze Splitu. Taaaaki błąd!
Olej, który dotarł do serwisu nie był tym, którego ja potrzebowałem, dowiedziałem się o tym po jedenastej i za cholerę nie dałem przekonać, że ten, który oni mają można zmieszać z tym, co ja już mam w układzie. Gdyby ten był pusty - OK, ale nie był, przede mną ponad tysiąc mil morskich, za chwilę mam być na wodach Albanii, gdzie psy dupami szczekają... Za duże ryzyko. 
Marko - menedżer znów zapewnia, że jutro, ale ja już nie chcę tego słyszeć, zamawiam olej ze Splitu, który ma do mnie dotrzeć jeszcze tego dnia. Słyszę, że popełniam wielki błąd - bo to olej chorwackiej firmy INA. WTF?! "Niech mi idzie do dupy śpiewać" - cytując mojej śp. prababcię.
Olej dotarł na godzinę przed końcem pracy serwisu i zgodnie z umową, układ został zalany, sprawdzony i problem sterów strumieniowych zniknął z mojej listy trosk. 

Winowajca numer 1.
Dzień drugi.
Serwisant Kohlera spóźnił się, ale to dość normalne. Zatrzymała go na dłużej jakaś pierdoła na jachcie, który ratował z opresji przed naszym. Przyjrzał się dokładnie naszemu agregatowi i stwierdził, że z nim wszystko w porządku... 
Ten facet reprezentował sztandar serwisantów w biznesie jachtowym. Po wykluczeniu przyczyny w samym agregacie, poszedł po nitce do kłębka, a ten utkną w PMS. Nie mając nic wspólnego z firmą, która tą jednostkę powołała do życia, otworzył jej wnętrze i zaczęliśmy szukać. Znalazł przyczynę. Małą, białą bezpiecznikopodobną kostkę z przełącznikiem, który zablokował się w pozycji nakazującej start agregatu. Wcisnął przełącznik, dosłownie dotknął go palcem i po kilku testach problem się więcej nie pojawił. Słońce nadal było na niebie, sklarowałem pokład do wyjścia i udaliśmy się z Armatorem do recepcji, gdzie "gadając o dupeczkach" czekaliśmy, aż dotrze za biurko rachunek za serwis. I byliśmy wolni!

Domniemany winowajca.
Winowajca numer 2.




















Dobrze było być znów w drodze. Obraliśmy kurs na wyspę Sv. Klement, która zawsze kojarzy mi się z jelitami. Kształt wyspy wygląda obiecująco na mapie - same schronienia! Rzeczywistość wygląda jednak inaczej. Wyspa jest niska i choć może osłaniać przed falą powodowaną wiatrem, to nie chroni przed falami pozostawianymi przez przechodzące wzdłuż PD brzegu Hvaru jednostkami. 
Lecz dzień miał się ku końcowi i ten kompromis wydawał się bardzo OK.

Dzień trzeci.
O 0300 obudził mnie chlupot fal. Wyszedłem na pokład - wiatr się odwrócił i przybrał na sile. Nasze gniazdko na noc przestało nas chronić. Zdecydowałem się zostać w sterówce i przypilnować agregaty, które miały się zmienić za kilkadziesiąt minut. Mocno trzymałem kciuki patrząc się w monitor. Bez problemu. 
Doleżałem do 0600. Odpalamy silniki, kotwica w górę, kurs na wejście w Kanał Korcula. 
Rozwiało się, zwłaszcza w kanale ładnie piździło, ale nie przeszkadzało to nam zbytnio. Krótko przed słynną Korculą chowamy się w zatoce na lunch. Widzieliśmy nasz poprzedni jacht! Biedna załoga, która teraz się z nim męczy! Zawsze współczujemy ludziom, którzy zdecydowali się na Dominatora. Przed Dubrownikiem jest dość głęboka zatoka z pipidówą Mali Zaton. To nasze miejsce na noc. Standardowy manewr: kotwica z dziobu, cuma z rufy. I przychodzi nagle jakiś grubas i mówi, że mamy się stąd wynosić. Eee...? Nic do niego nie przemawia. Jest właścicielem kempingu, my staliśmy "na jego terenie", a on sobie tego nie życzył. Armator, kiedy stopień żenady go przerósł, poddał się i go olał - ten powiedział, że odetnie nam cumy. Chciałem być dyplomatą. Wyjąłem butelkę wina z lodówki, wyszedłem na pokład kąpielowy, żeby mnie dobrze słyszał, pokazując mu gest przyjaźni (flaszkę), zapytałem, czy nie możemy zostać na noc. Było już ciemno, nikogo tam prawie nie było, a my mieliśmy plan odejść wcześnie rano. Nie. Bo, czy ja widzę, jak stoi tu sto jachtów? Odpowiadam, że nie, że póki co widzę tylko jeden - nasz. Facet oczywiście nie chce nam zdjąć cumy, jest po prostu dupkiem, a lewackie pospólstwo, które wylazło ze swoich przyczep kibicowało mu z boku. Ja też się poddałem - przebrałem się, zapaliłem podwodne oświetlenie, żeby widzieć dno, wskoczyłem do wody, zdjąłem cumę, rzuciliśmy kotwice w bezpiecznej od lądu odległości i tyle. Dupek się oczywiście darł, że mamy płynąć dalej, a ja mu na to, że może nas przesunąć, jak ma ochotę ;) 

Dla dociekliwych: nie było i nie ma tam nadal żadnych znaków zakazu kotwiczenia. MURA też nie robi trzody. Po całym dniu wrażeń z serwisem, chcieliśmy po prostu bezpiecznie stanąć na noc. Parapet!

czwartek, 25 września 2014

Do Rogoznicy na serwis.

Czyli o tym, jak awarie zmieniają nam plany.

Niedziela, 24 sierpień 2014
Kaprije - Marina Frapa, Rogoznica [67 Mm].

Widok na Rogoznicę z dziobu Thirteen.

Marina Frapa była najbliższą mariną z porządnym serwisem na naszym kursie. Bliskość Splitu dodatkowo wzbogacała jej wartość, bo właśnie w Splicie znajduje się autoryzowany serwis Kohlera.
Czekał nas kolejny krótki przelot - 20 Mm, który rozpoczęliśmy od powrotu na PN brzeg, do zatoki, w której kotwiczyliśmy do czasu burzy. Przez lornetkę przeszukiwałem linię skał i odnalazłem naszą cumę. Armator zbliżył się rufą na bezpieczną odległość i dał znać swojemu pływakowi, że może skakać. Wskoczyłem więc do wody i szybko dotarłem na brzeg. Odnalazłem linę, uwolniłem ją ze skały i wróciłem z nią na pokład. Szybkie spłukanie z morskiej wody, wskakuję w przygotowane ciuchy i chwilę później jestem na fly deku. 
Armator przekazuje mi ster i znika pod pokładem. Jacht jest mój...
W kalendarzu zapisałem: Przejąłem ster. Jest idealnie. Wczorajsza burza przefiltrowała powietrze, które w tej chwili zadaje się mieć smak. Z prędkością 4,5 Węzła płyniemy w stronę Rogoznicy. Cisza, spokój, przyjemne kołysanie przy akompaniamencie dźwięku fal.
Zadzwoniłem wtedy do Taty, żeby powiedzieć mu, jak dobrze jest być na morzu. Cieszę się, że mimo spędzania na wodzie sporej części roku, wciąż potrafię się delektować tym wyjątkowym uczuciem.
To dla mnie ważne, że nie tracę tej specyficznej relacji.

O 1030 włączyło się przypomnienie w telefonie. Zadzwoniłem do zarządcy mariny i zapytałem się, czy zwolniło się dla nas miejsce. Potwierdziłem przybliżony czas przybycia, próbowałem też zarezerwować serwis, ale ten działa na innych zasadach. W między czasie zadzwoniłem do alternatywnych serwisów, żeby mieć plan B. Armator nie miał zamiaru spędzać w Rogoznicy więcej czasu, niż absolutne minimum. 

Byliśmy kilka mil przed wejściem do mariny, kiedy zapaliła się czerwona dioda na panelu sterów strumieniowych. Czujnik poziomu oleju zaalarmował o zbyt niskim jego poziomie i system sterujący ich pracą wyłączył je, żeby nie doprowadzić do zniszczenia. Mądry komputerek.
Moja poranna inspekcja pozwoliła mi określić element, który się rozszczelnił, jednak nie miałem na pokładzie odpowiednich narzędzi, żeby spróbować się z usterką. Jak się później okazało, znalezienie tego elementu było wszystkim, co mogłem zrobić.
Traciliśmy olej od momentu startu silników. Silniki napędowe wytwarzają ciśnienie, które wykorzystuje hydrauliczny układ sterów strumieniowych. 
Przez VHF nawiązałem łączność z Marina Stuff . Podali nam numer miejsca na pirsie, poprosiłem o asystę motorówki, na wypadek, gdyby trzeba nam było ubezpieczyć dziób. Pogoda nam sprzyjała, prawie nie wiało. Szybko złapałem muringi z dziobu, rzuciłem cumy z rufy i staliśmy bezpiecznie.
Było późne popołudnie - umówić się na serwis mogłem następnego dnia o ósmej w biurze serwisu. Obiecałem Armatorowi, że będę tam pierwszym klientem. Jak stary dziad w kolejce do lekarza... Pomyślałem sobie...

M/Y Thirteen w Marinie Frapa. 

środa, 24 września 2014

Pierwsze problemy.

Czyli o tym, ile to się może zdarzyć na dystansie 27 mil morskich. 

23 sierpień 2014
Vrulje - Kaprije [47 Mm]

W ostatnią noc przed wyjściem w rejs z Sukosanu, pomyślałem sobie, że dobrze byłoby, gdyby na naszej drodze stanęły tylko takie problemy, które jesteśmy wstanie rozwiązać. Żebyśmy przeszli przez przygodę, nie przez pasmo nieszczęść. 

Staram się sobie przypomnieć, choć jeden rejs, w którym nic się nie zepsuło... Jako rejs mam namyśli coś większego, niż tygodniowe kręcenie się po znanych nam okolicach. 
Na polskich jachtach zawsze coś nie działało i często wiedzieliśmy o tym już przed wyjściem w morze. Często było mokro, silnik nie chciał odpalić, brakowało zasilania, a raz nawet maszt zwalił mi się prawie na głowę. Z czasem było oczywiście coraz lepiej, ale nigdy nie było tak, żeby od A do Z wszystko poszło, jak po sznurku. Dziś, już piąty rok pływam na prywatnym jachcie, który według wszelkich praw ludzkiego pojęcia powinien być tip-top. Nie trzeba przecież skomleć w klubie o środki na remont, nie trzeba "ciąć kosztów", a jacht nie jest wspólny-więc-niczyj. Mimo to, trzy pierwsze lata na jachcie projektu stoczni Dominator dały mi okazję zobaczyć, ile rzeczy może się zepsuć, nie działać, albo zniszczyć. Drugi rok na jednostce spod znaku Ferretti Custom Line, dodaje tylko punkty na listę... Choć szczerze napiszę, że Ferretti robi zdecydowanie lepszą robotę.

Przelot z Vrulje, gdzie zostawiliśmy za rufą naszych Robinsonów, na Kaprije liczył tylko 27 Mm. Niedużo, tak w sam raz, żeby leniwie posunąć się naprzód, ale też nie odmawiać sobie postojów w zatokach, gdzie można wymoczyć tyłek i zjeść w komplecie przy stole. W takiej rutynowej sielance najłatwiej jest się narodzić kłopotom. 
Całym zasilaniem na naszym jachcie steruje PMS (Power Management System). Jest to sporej wielkości "biała szafa z bezpiecznikami, przyciskami, światełkami i małym ekranem". Nie będę wchodził w szczegóły, bo sam za mało o PMS wiem, żeby tłumaczyć co jest w środku i jak działa. W każdym razie PMS steruje także pracą agregatów, "mówiąc im" kiedy mają się zmieniać w pracy, a kiedy coś jest nie tak, daje nam znać alarmem. I tak też było, włączył się alarm: agregat, który został zmieniony, po sześciu minutach na schłodzenie się, nie wyłączył się. Nie mogłem wyłączyć go za pomocą sterowania ręcznego, w który mogę PMS przestawić, ale co gorsza, kiedy wyłączyłem go ręcznie, bezpośrednio z panelu agregatu, i włączyłem ponownie w tryb, w którym powinien czekać na kolejną zmianę - ten odpalał nieproszony. W takich wypadkach zazwyczaj pomaga wygrzebanie instrukcji, więc wziąłem się za lekturę. Ha! Uradowany zszedłem do siłowni i wciskając odpowiednie przyciski, przestawiając przełączniki i wciskając czerwony guzik awaryjnego zatrzymania pracy - zresetowałem agregat i kiedy ponownie go włączyłem, problemu nie było. Do czasu, kiedy się znów pojawił. A najgorsze, że instrukcja mówiła, że nasz problem to problem z oprogramowaniem. Trochę kibel, jak ma się problemy z agregatem, kiedy dopiero co zaczęło się rejs. Mam polecenie znalezienia serwisu i rozpoczynam proces rezerwowania nam miejsca w marinie Frapa, w Rogoznicy. 

I Nova

Na noc kotwicę rzuciliśmy w zatoce na PN brzegu Kaprije i złapaliśmy się z rufy cumą, którą założyłem na z góry upatrzonej skale. W zatokę wpłynął też niesamowicie piękny jacht I Nova, która wbiła moją szczękę w pokład. Wyglądała, jakby świeżo opuściła stocznię, a jej kształty podyktowane najnowszymi rozwiązaniami... Zauroczyłem się!
Wyszedłem na pokład i zobaczyłem budującą się na horyzoncie burzę. Prognoza ostrzegała przed lokalnymi burzami, więc zabrałem się za klarowanie pokładu. Założyłem pokrowce, schowałem wszystko, co wiatr mógłby chcieć porwać i moimi ruchami zwabiłem ciekawą powodu MURA. Zapytali, czy pada - pokazałem im nadchodzące chmury i powiedziałem, że zaraz będzie. 
Ciężki wałek był coraz bliżej i zaczęliśmy czuć pierwsze porywy wiatru. Kilka minut później burzowa chmura była już nad nami i zaczęło się przedstawienie. PN, bardzo silny wiatr był dla nas niebezpieczny, wystarczyłoby, żeby kotwice przestały trzymać i wylądowalibyśmy na skałach. Nie było jaj, kurtyna deszczu zmniejszyła widoczność, urosły fale z białymi grzywami. Uruchomiliśmy silniki, nie było jednak mowy, żebym skakał do wody i uwolnił nas od założonej cumy, więc zdjąłem ją z knagi i wyszorowałem za burtę. Miałem na sobie kurtkę, ale operując na dziobie pilotami wind kotwicznych zmokłem tak, że suchej nitki na mnie nie było. Wiatr dosłownie wwiewał mi deszcz pod kurtkę, kiedy wychylałem się za burtę obserwując łańcuch. Wciągnęliśmy kotwicę i szybko udałem się na fly, żeby resztę manewrów doglądać pod hard topem, w towarzystwie armatora i jego syna, którym przyniosłem maski nurkowe, które założyli, żeby lepiej widzieć. I Nova wezwała nas przez radio. Człowiek na stacji zapytał o nasze zamiary. Pierwszy nawiązany kontakt Ship 2 Ship od długiego czasu! Byliśmy wtedy dosyć blisko, poprosili o zachowanie dystansu. Piękna dama dała nam więc kosza, ale walczyć trzeba było dalej. Pojawiły się dwie opcje działania: moja zakładała schowanie się za cyplem, który był w zasięgu naszego wzroku i tam przeczekanie na wodzie osłoniętej przed falą, aż burza się wypiździ, mój armator skłaniał się bardziej do przejścia na południową część wyspy. Poszliśmy na PD brzeg i tam rzuciliśmy kotwicę. Wywiało się kilkanaście minut później i zupełnie niewinnie ukazały się nam tęcze - jedna nad drugą. Kolejne minuty później przyniosły ciszę i gładkie lustro morza...



W wolnej chwili zszedłem do maszyny, rozejrzeć się, czy wszystko gra. Przywitał mnie słodkawy, mdlący zapach... To był zapach oleju z układu sterów strumieniowych... Żeby wcisnąć się bliżej i przyjrzeć problemowi, muszę czekać do rana - w tamtej chwili mógłbym się tylko poparzyć. 

Przypomniało mi się, jak w ostatnią noc przed wyjściem prosiłem o tylko takie problemy, z którymi będziemy sobie wstanie poradzić... 
Wyciągnąłem nogi i zapadnięty w fotelu na pokładzie rufowym podziwiałem burzę, która szalała kilkadziesiąt mil od nas. Niebo eksplodowało pomarańczowym światłem, pioruny cięły poziomo i pionowo bez chwili przerwy. Dobrze, że tak daleko od nas... Romantycznie...

wtorek, 23 września 2014

Wyspa Robinsona.

Czyli o tym, jak można zrezygnować z niemal wszystkich wygód.

Piątek, 22 sierpień 2014.
Sukosan - Vrulie (Park Narodowy Kornati) [20 Mm].

Termin wyjścia w rejs do Grecji nie został ustalony, wiadomo było jednak, kiedy musimy spotkać się z 
S/Y Beluga One w Skiathos. Znałem naszą trasę i mogłem sobie w przybliżeniu określić czas potrzebny na jej pokonanie, ale kiedy na pokładzie wciąż się coś zmienia - ciężko być czegokolwiek pewnym. Niemniej kalendarz napawał mnie podejrzeniem, że kolejny przyjazd gości na pokład oznaczać będzie wyjście w ten rejs. No i moje podejrzenia były trafne. Miałbym prawo się ładnie wkurzyć, ale to nie pierwszy raz, kiedy wykręcają ten numer. Jednak jest we mnie trochę nauczycielskiej krwi i postanawiam wczuć się w rolę przygotowanego-lecz-zaskoczonego, by pewnego rodzaju technikami edukacyjnymi, uświadomić MURA (Moją Ulubioną Rodzinę Armatorską), że nie można od tak po prostu wypłynąć w długi rejs. Beztroskę postanawiam wyleczyć troską i zostawiam kilka decyzji do podjęcia Armatorowi, kiedy ten na pięć minut przed oddaniem cum mówi mi o tym, że właśnie ruszamy na wody, po których szlajał się Odyseusz. 

Długo biłem się z myślami, czy zabrać rower na pokład. Thirteen jest można niemała, ale użytkowych przestrzeni ładunkowych ma niewiele i sztauowanie w nich też nie jest łatwe. Poza tym domyślałem się, że czasu dla siebie będę miał tyle, żeby się ogolić. Postanowiłem zostawić Treka i Śmigłego w garażu z obietnicą, że jak tylko wrócę, damy sobie w palnik za ten cały czas. 

Lubię wychodzić w rejs. Trochę mi się to uczucie radości z tym związanej przytępiło naszymi ciągłymi wyjściami w tygodniowe rejsu po okolicznych wyspach, ale teraz, choć początek miał być identyczny, wychodziliśmy w taki prawdziwy rejs... Nie mam już tyle czasu na delektowanie się widokiem trawersowanych główek mariny, bo moje oczy śledzą proces klarowania pokładu, ale zawsze kiedy skończę, kiedy jesteśmy już dawno temu w drodze, wchodzę na fly dek i oddaję się przyjemności pierwszych minut żeglugi.

Tego dnia zaliczyliśmy krótki przelot - 20 Mm, po drodze zatrzymując się w zatoce wyspy Uglian na kąpiel i lunch z widokiem na Dugi Otok. 
W Vrulie rzuciliśmy kotwice i dałem nura do zatopionego bloku betonowego, do którego przypiąłem cumę podaną z rufy, dla unieruchomienia nas na pozycji, kiedy odkręci się wiatr. 
Udaliśmy się tam na spotkanie naszych polskich znajomych - chirurga plastycznego pracującego w klinice VIMC wraz z rodziną. Jak tylko zabraliśmy ich na pokład zmienił się układ sił. Nasza międzynarodowa ekipa osiągnęła wyraźną przewagę Polaków. 
Są to bardzo sympatyczni ludzie, którzy każdego roku rezygnują z luksusów codziennego życia na rzecz życia w ciszy i zgodzie z naturą. Mieszkają w kamiennym domu z kuchnią gazową, wodę do kąpieli podgrzewa im słońce, słońce daje im też trochę energii ładującej akumulatory. Zasięg sieci mogą złapać tylko wcześnie rano, a i to nie zawsze. Mają do dyspozycji mikroporcik z drewnianą łodzią i strzegącą porządku w jego wodach mureną pod kamieniem wchodzącym w skład schodków do wody. Często jedzą, co złowią, by nie nadwyrężać skromnych zapasów, jakie ze sobą zabierają. 
To się wydaje bardzo romantyczne i w ogóle, ale ja nie wytrzymałbym tam dłużej, jak dwóch tygodni. Jak wytrzymują to ich nastoletni synowie...? Jeden z nich, ten młodszy, bardzo lubi łowić ryby...

Wyjście z zatoki skrywającej "Dom Robinsonów".

poniedziałek, 22 września 2014

Pragnienie domu pośrodku niczego.



Kiedy pierwszy raz wślizgnąłem się w koję, odkryłem, jak bardzo zarówno podnieca i uspokaja mnie świadomość bycia w przestrzeni śmiertelnie niebezpiecznej, wewnątrz czegoś, co daje mi poczucie bezpieczeństwa. Wziąłem do ręki i obejrzałem dokładnie z każdej strony uczucie, jakie mogło towarzyszyć astronaucie, gdy ten wewnątrz swojego skafandra naprawiał Teleskop Hubble'a. Pamiętam też, jak minutami wpatrywałem się w zdjęcie astronauty na okładce katalogu Gore-Tex. Choroba morska jaszcze dobitniej pokazała młodemu człowiekowi, jak bardzo "jedynym spokojnym miejscem na ziemi" może być "psia koja" wewnątrz S/Y Wda, która przebijała się przez fale Bałtyku.



To jest już kilkanaście lat później, a mnie to uczucie wciąż urzeka. I nagle olśnienie! Stoję w kambuzie i patrzę na płytę kuchenki. Wypolerowane, czarne lustro, z białymi kręgami znaczącymi "palniki". Jakiś gar w jej rogu. Odwracam się do korytarza i idąc w stronę salonu mijam schodki do sterówki. I cholera, tak, ja żyję teraz na czymś w rodzaju statku kosmicznego. Specjalnie zaprojektowanej maszyny umożliwiającej przeżycie na powierzchni wody. Scenariusz science-fiction pisze się tu sam każdego dnia: Cumowanie, odcumowanie, pobieranie paliwa, produkcja słodkiej wody, ekrany dotykowe monitorujące i sterujące urządzeniami pokładowymi. Plotery, listy sygnałów radiowych, radar i cała tablica wszelkiej maści "mierzy". Pokładowa motorówka, jako mały myśliwiec, garaż rufowy, jako hangar dla niego. I teraz najlepsze, co ostatnio najbardziej nasuwa mi skojarzenia: sprzęt nurkowy, jako ten wymarzony skafander kosmiczny.
Potem myślę sobie, że przecież mogę leżeć na kanapie i oglądać film w telewizji, a to nie jest science-fiction... A jednak trochę jest. Jest, bo każdy chce sobie trochę udomowić swoją przestrzeń. Nie ważne gdzie, na czym, w czym, myślę, że zawsze znajdzie się choć jakaś mała rzecz przypominająca o domu. O tym naprawdę najbezpieczniejszym miejscu na świecie.

















Także... Astronauta Jacek Raflesz, członek międzynarodowej załogi promu kosmicznego Thirteen, melduje z radością, iż lot na planety Korfu, Skiathos i Skopelos w układzie Grecji zakończył się szczęśliwie dla całej załogi. Misja przebiegła sprawnie, mimo awarii zagrażających przebiegowi misji. Dla M/Y Thirteen był to ostatni lot w tym sezonie. Śledźcie blog - kolejne wpisy zabiorą was w tą niesamowitą podróż ludzi i statku. Dobry koniec? Czy Hans Solo mógłby to przeczytać w gazecie, którą kupił w strefie wolnocłowej portu kosmicznego Mos Eisley, na swojej kanapie w mesie Sokoła Milenium?