czwartek, 27 lutego 2014

Rowerem przez miasto.

Ten wpis miał być o tym, jak chęć bycia eko-hipst-friendly może człowieka zamienić w choleryka o żalu do siebie samego widocznego z kosmosu. Ale nie, a nie dlatego, iż...

Alleluja! Dziś udało mi się dotrzeć do kliniki bez błądzenia, na czas, lekko i przyjemnie! No była pora!

I w drodze powrotnej ten wyczyn powtórzyłem. 
Część z Was pewnie ma pojęcie o tym, jak wkurza błądzenie w obcych aglomeracjach, a kiedy zegarek nie patrzy spolegliwie, tylko kosi wzrokiem, ta cała inicjatywa, jakiej się podejmuje "kolarz miejski" zmienia tory. Nagle zaczyna marzyć o wielkiej furze z silnikiem V8, żłopiącej paliwo szybciej, niż on pierwsze piwo w barze. 
Jakaż jest więc moja ulga, kiedy wreszcie udało mi się dojechać gdzie miałem i wrócić, bez absolutnie żadnego błądzenia. Niewyobrażalna radość!
A ponieważ trasę mam słuszną, bo wychodzi koło sześciu dych, to też dzień w dzień siedzę swoje w siodle. Poznaję Śmigłego coraz lepiej i wreszcie wiem gdzie są w nim klamki hamulcowe, kiedy coś się "nagle dzieje przede mną". Idzie ten rower, jak burza. Dostojnie, z majestatem, ale jednak szybko. 

Wiedeń... Coraz lepiej ogarniany ;) 

sobota, 22 lutego 2014

W poczekalni.

Czytacie Szymonbika? Jak jeździcie bajem po szosach i dbacie o wysoki poziom endorfin, to powinniście tam zajrzeć chociaż od czasu do czasu - jeśli tego nie robicie. 

Ja po szosach jeżdżę często, ale nie sprawia mi to tyle frajdy, co koszenie zjazdów górskimi szlakami. Szosa zawsze była łatwo dostępna i łatwa w planowaniu, w łydę też ładnie szło - dlatego szosa była i jest. Teraz, od kiedy jestem szczęśliwym posiadaczem roweru CX, mojego Canyona Inflite, obutego w "opony szosowe na każdą porę roku", stałem się z tego wszystkiego członkiem klubowiczów szoski.
Nie żeby mi to przeszkadzało, ale kurde, Szymon, jakbyś zerknął na ten wpis i zechciał pochylić się nad problemem: Błotniki a Euro Pro. 

Bo ja jestem z MTB. W kolarstwie górskim nie ma błotników. I dobrze, bo to wygląda tragicznie, a ja jestem estetą. Ale teraz, "z tego wszystkiego", jestem też "szosówkowcem", pada, bo to kurde zima jest i kaszana na drogach, stary już też jestem, bo zacząłem myśleć, że nie warto moknąć, jak nie trzeba, a przecież błotniki są i to nawet, o w mordę, ale tak: dedykowane temu rowerowi. Wiotkie też są i składało się je, jak namiot po kilku głębszych :P
Szymon, ja ich nie lubię, bo mi się nie podoba rower z błotnikami. 
Szymon, ja ich nie chcę zdejmować, bo jestem starszym dżentelmenem i moknąć nie chcę też. 
Szymon, te błotniki to Trzepactwo, czy Zimowe Euro Pro?

A teraz weekend! Idę na miasto! xD 

piątek, 21 lutego 2014

Spanish Express. Część II


830 kilometrów trasy mijało spokojnie. Księżyc pięknie rozświetlał noc, ruch był niewielki, a dawne pragnienie postawienia stóp w Monachium ożyło, kiedy pojawiła się pierwsza tablica zjazdowa do tego miasta. Bawaria... Tak doskonale ukryta za kurtyną nocy...
Kiedy wreszcie zobaczyłem cel mojej podróży, mózg wpompował radość w zmęczone ciało. Wjechałem na spory parking i mijałem ludzi testujących przeróżne rowery. Tętniło tam życie, czego się bodajże nie spodziewałem. Sam nie wiem dlaczego, ale zupełnie inaczej wyobrażałem sobie to, co mnie spotka w siedzibie Canyona.

Byłem zmęczony i szczęśliwy. Moje różowe oczy i mrowiąca głowa starały się z całych sił skupić na tym, co za chwilę miało nastąpić. Wszedłem do środka i uderzył mnie gwar i masa ludzi chodzących po ogromnym show roomie. To było zupełne zaprzeczenie tego, co sobie wyobrażałem. Nagle poczułem się nieprzygotowany, zgubiony w tym tłumie i anonimowy, jak tylko można. 
Na samym wstępie zawodnicze rowery szosowe z zeszłego sezonu. Myśliwce, które budziły respekt nawet zza szczelnie zamkniętej, szklanej skrzyni... Na wprost mnie, kilkadziesiąt metrów dalej, znajdowała się kawiarnia. Ludzie siedzieli przy stolikach i zajadali śniadania, popijali aromatyczną kawę, rozmawiali. Byli częścią składową gwaru, jaki wypełniał każdą przestrzeń.
Nie byłem gotowy na spotkanie modelu Strive - doskonałej repliki roweru Fabiena Barela. Gdyby się do mnie odezwał, z całą pewnością, nieprzygotowany, palnąłbym jakiś głupi tekst, po którym rower mistrza straciłby zainteresowanie moją osobą. Tuż obok stał mój stary "Internetowy kumpel", model Torque DHX i to w obu wersjach - zjazdowej i freeridowej. Zęby ostrzyły idealnie wyrzeźbione harty do jazdy na czas, modele all mountain, hardtaile cross country, które znają każdy kamień i zakręt, jaki tylko istnieje na trasach Pucharu Świata XC. Aż wreszcie moje wielkie z zachwytu oczy spojrzały na model Inflite... Mój Rower...

Zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda idealny zakup roweru? Ja już to wiem. Poczytajcie...

W mrowisku ludzi przechadzających się po hali wystawowej, spotkałem młodego człowieka w koszulce z napisem "Crew". Opowiedziałem mu o mojej korespondencji z Canyonem i oznajmiłem, że oto jestem - gotowy do wzięcia tego, po co przyjechałem. Ten młody człowiek skierował mnie do swojego kolegi z informacji, a ten wręczył mi dość spory dysk, który miał zacząć świecić w momencie, kiedy zwolni się indywidualny sprzedawca. Wziąłem dysk i poszedłem do kawiarni, w której napiłem się pysznej kawy. Zawieszony gdzieś między zmęczeniem a ekscytacją, gapiłem się na półki sklepowe, z których kusiły sprzęty, stroje kolarskie, plecaki, kaski... Dysk zaświecił. 
Przywitałem się z moim sprzedawcą i opowiedziałem mu moją najświeższą historię. Idąc w stronę modeli Inflite, szorowałem szczęką po posadzce. Ten człowiek był młody, znał odpowiedź na każde moje pytanie, sprawiał szczere wrażenie kogoś, kto mnie lubi i nie wciskał mi tekstów, które kończą czary. Poczekaliśmy chwilę, aż zwolniło się stanowisko pomiarowe i zaczęliśmy "przegląd modelki". Na podstawie wymierzonych długości dobraliśmy dwa rozmiary ramy: S i M - mniejszy, bo powiedziałem, że lubię rowery zwrotne i żwawe, drugi, chyba po to, żeby mnie utwierdzić w moim przekonaniu. Show Room Canyona to nie hala pełna atrap. Tam każdy rower jest gotowy do jazdy. Wstawiłem podpisy, zdeponowałem dowód osobisty i z dwoma rowerami zdjętymi z podestów wystawowych wyszliśmy na parking. Eska leżała dobrze, ale mostek wydawał się odrobinę za krótki. Emka też wydawała się dobra, ale już po pierwszych metrach wiedziałem, że to mniejsza rama jest tym, czego chcę. Pomijam to, jak nienaturalne było dla mnie jeżdżenie na rowerze tego typu!
Ponieważ model Inflite objęty został promocją w postaci odpicowania ekstra wyposażeniem, w którego skład wchodziła między innymi opracowana przez Canyona, węglowa sztyca VCLS, mój niemiecki kolega przyniósł dwie takie sztyce - z offsetem i bez. Wyjął z kieszeni bluzy pion i opuścił go z wysokości mojego kolana, kiedy siedziałem na siodle zwieńczającym obie sztyce. Po tym badaniu wiedział, że przy tym rozmiarze ramy, mogę zdecydować się na sztycę z offsetem, która zrekompensuje krótszy mostek, co pozwoli mi zaoszczędzić 20,- euro za opcję indywidualnej zmiany osprzętu. Dzięki!
Podeszliśmy do jednego z komputerów, gdzie teraz już prawie kumpel skompletował zamówienie i wcisnął Enter. Przeszliśmy do miejsca, gdzie z półek świeciły rowerowe dobra... Miałem sobie wybrać kolor koszyka na bidon i rozejrzeć się za czymkolwiek innym, co chciałbym jeszcze dodać do mojego zamówienia, a on udał się przygotować moją paczkę. Kusiło naprawdę wiele rzeczy... Wiele...
Walczyłem ze swoim chciejstwem tak długo, aż w końcu wrócił i zaprosił na prezentację, bo inaczej się tego nazwać nie da. Mój rower spakowany był w specjalnie w tym celu zaprojektowanym kartonie, który z całą pewnością wytrzyma wiele lat służby. Pokazał mi i omówił wszystko, co wchodziło w skład roweru, w tym narzędzia, książki, kartę serwisową, dokument wypełniony przez człowieka, który poskładał mój rower! Wszystko to spakowane i podane tak elegancko, że aż rozbrajało. Być może, żeby poczuć się w taki sposób, należy udać się do najbliższego salonu Aston Martina! A ja tym czasem byłem samym centrum tego procesu, w którym serce zalewał miód... Uścisnęliśmy sobie dłonie i sprzedawca zniknął na spotkanie kolejnego klienta, a ja powędrowałem do kasy, gdzie oficjalnie wszedłem w posiadanie Śmigłego.

Tak wygląda zakup roweru w siedzibie Canyona. Nie ważne, czy rower, który kupujecie jest zawodniczą rakietą za kilka tysięcy europejskich pieniędzy, czy najniższym z serii rowerem dla ludu - obsłużą Was tam profesjonalnie. I tak właśnie powinno być :)


CDN

środa, 19 lutego 2014

Spanish Express.

Część I

Wciąż niewielu ludzi kojarzy niemiecką firmę Canyon. Głownie przez prowadzoną przez nich politykę sprzedaży: Internet, lub zakup na miejscu, w Koblencji. Bardzo zdrowym odruchem jest dokładnie obejrzeć rower, zanim się go kupi, a jak zrobić to przez Internet? Rowery, które składają na swoich ramach, to park maszyn, w którym każdy znajdzie swoją dziedzinę i jej dedykowany sprzęt. Potencjalne grono nabywców mają więc ogromne. A jednak wciąż Canyon nie pojawia się na Twojej liście, kiedy zaczynasz myśleć o nowym baju, prawda...?

Ja o istnieniu Canyona wiem od dwóch lat, więc też stosunkowo od niedawna. Urzekli mnie konstrukcjami ram, detalami, osprzętem i jego świetnym doborem, oraz oczywiście ceną za to wszystko. Za naprawdę wypasiony sprzęt, jakim jest ich grawitacyjny Torque DHX, położyć na wirtualną ladę 1.799 euro, to oferta lepsza niż może Ci zaproponować pan Władek z jakiegokolwiek "rowerowego". To właśnie ten rower zaczął moją znajomość z Canyonem, ale podtrzymał ją i zdecydowanie przesunął do trzeciej bazy, zupełnie inny rower, do zupełnie czego innego...

Montage please...
Środa. Kontrola poczty przed pracą. Kawa w filiżance paruje, ścierwo niedobre, ale to nie ma znaczenia, gdyż właśnie otwieram newsletter od Canyona. Wielkie oczy, serducho wchodzi na obroty. Łyk kawy, klikam jak szalony, czytam, jaram się! Do głowy wpada narwany pomysł, nieznośny, który nie odpuszcza. Piszę e mail do Canyona, wychodzę do pracy.
Przerwa na lunch. Podnoszę ekran laptopa, tętno skoczyło - jest odpowiedź od polskiego przedstawiciela. Kolejny e mail w drodze. Jest odpowiedź. Pozytywna!
Wieczór. Skype. Czekam na Karolinę, kiedy niespodziewanie dzwoni mój Stryj. Na Skypie rozmawiam z nim drugi raz w życiu, ale timing just perfect! Pomysł się rozbudowuje i wskakuje na poziom: Plan.
Czwartek. Cały dzień chodzę nakręcony, jakby mnie zasilała prywatna elektrownia jądrowa.
Piątek! BOOM!!!

Moja Hiszpańska Dziewczyna, nakarmiona po korek, czekała gotowa do drogi. Najgorzej było zasnąć. Jeszcze nie ostygłem po pracy, a już leżałem w łóżku i na siłę trzymałem oczy szczelnie zamknięte. Pierwszy raz wszystko miałem pod kontrolą. Osiągnąłem stan przygotowania do drogi, jaki zawsze chciałem osiągnąć i wtedy zadzwonił telefon... W marinie zniknęło zasilanie, tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by na jachcie zawył alarm. Niech to szlag! - myślę sobie w duchu, jednocześnie pytając się, czy mam wsiadać w samochód i jechać, ale słyszę, że nie. Bardzo dobrze, jacht przecież nie tonie, ale do północy zostały nędzne resztki snu, a o śnie mogłem zapomnieć. Północ - budzik. A jednak na trochę zasnąłem. 
Szybka kolacja przed drogą, biorę pudełko z żarciem pod pachę i kroczę podekscytowany w stronę samochodu. Już za chwilę rozpocznę podróż - przygodę, 
Czuję się świetnie. Jadę do Koblencji! Jadę po swój nowy rower! Jadę!!!


 C iąg  D alszy  N astąpi!


niedziela, 9 lutego 2014

Jak Jan III Sobieski wynalazł KH -> Koń Hill.

Byłem dziś "zdobyć" Kahlenberg, słynne wzgórze, z którego dwudziesty piąty Król Polski obserwował, jak jego armii idzie siekanie Turków. 
Zaplanowałem, że dojadę do Dunaju, przejadę na drugi brzeg po udostępnionym moście - integralnej części elektrowni wodnej, potem wskoczę na ścieżkę rowerową i prosto, jak w mordę strzelił polecę do mostu, którym powrócę na wcześniejszy brzeg i rozpocznę podjazd.

Pogoda postanowiła, że przypomni mi, jak to było jeździć w deszczu. Siąpił deszcz od samego początku, gdzieś w połowie trasy nawet bardziej, a kiedy zacząłem podjazd - śnieg dał mi szansę spróbować się w jeszcze gorszych warunkach. 
Przyznam się, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem w siodle. Wstyd, wiem... Dziką czułem więc radość, kiedy na nie wróciłem. Mimo popitalania ścieżką dla matek karmiących, czułem sporo frajdy. Ja się na rowerze po prostu odnajduję. Gadałem sam do siebie po niemiecku, żeby poza przyjemnością śmigania, wdrażać się w język, którym kiedyś posługiwałem się sprawnie. Opowiadałem sobie różne historię, a nawet przećwiczyłem dialog, w którym odrobinkę śmieję się z kolegi, z forum Grudziądzkiej Strony Rowerowej, który zaplanował sobie przejechać 250km trasy nudnej, jak flaki z olejem, do tego składającej się z dwóch identycznych pętli... I szuka kompanów ;)

W Dżentelmeńskich Okolicach Wrażliwych robiło się nieprzyjemnie mokro, zacząłem więc ponownie rozważać kupienie przełajówki uzbrojonej w błotniki... Potem było już naprawdę mokro i coraz zimniej. A potem, przejeżdżając chodnikiem przez jeden z mostów przy zespole rzecznych tam, jakaś sucz w BMW zalała mnie kałużą. Pokazałem jej palec i marzłem dalej... I mocniej. 

Dojechałem do Kahlenbergerdorfu i przywitałem z radością znak wskazujący ścieżkę MTB. Szalone jest to, jak wraz ze wzrostem doświadczenia, zmienia się postrzeganie świata. To miał być stromy podjazd, (asfaltowy, więc, yyy... MTB? Serio?!) a ja cieszyłem się strasznie, bo wreszcie pojawiła się nadzieja, że pnąc się w górę - ogrzeję się wysiłkiem. 
Na szczyt wjechałem, no dobra, kurde... Przyznam się - raz zszedłem z roweru i trochę go pchałem. Wiem. Wiem! To jest środek zimy, trochę luzu, Lessi jeszcze wróci!
Na szczycie skromny, ale ładny Kościół świętego Józefa, który piastuje funkcję przypominania ludziom o udanej Odsieczy Wiedeńskiej, dwie restauracje tuż przy skraju wzgórza, skąd rozciąga się ponoć wspaniała panorama (ja widziałem szarówę z zarysowanymi wieżowcami i linią Dunaju) na Wiedeń. Sprawdziłem ceny herbat w obu, wybrałem tańszą, wszedłem do środka, ucieszyłem się, że mają rum, poprosiłem o dużą herbę z rumem, usiadłem się w części dla palących, bo z niej widziałem rower, zacząłem się zastanawiać, czego nie trzeba zrobić z cukrem, żeby był bio i...



Przepraszam, być może wyjdę teraz na rasistę, czy wyzwiecie mnie innym komplementem, ale nie mogłem opanować niesmaku, kiedy widziałem, przy stoliku na przeciwko mojego, turecką rodzinę, zachowującą się swobodnie na tyle, na ile można w knajpie, gadającej w swoim języku, tymi ciemnymi oczami i ciemnymi twarzami, rozglądającej się wokoło z jakąś taką wkurzającą mnie pewnością siebie.
Na szczycie tej góry znajduje się Chrześcijański kościół, ze szczytu tej góry, Jan III Sobieski, dowodził zwycięską bitwą przeciw nim, oni nie mają więc żadnego celu w tym miejscu, bo w taką pogodę, spacer można sobie spokojnie zamienić na SPA, a mimo to, siedzieli tam - wymalowane laski, zadowoleni mężczyźni, matka przeglądająca foty w swoim smartfonie... Janie... Przegrałeś.

Byłem zmarznięty, jak pies, mokry i siku chciało mi się tak mocno, jak po kilku browarach. Postanowiłem się nie przeziębiać i wrócić pociągiem. Zawiła to historia o moim powrocie, obfituje w zwroty akcji, przesiadki i być może jest to kryminał, bo, choć nie jestem pewien, ale być może mój bilet kupiony w automacie, nie był ważny w metrze, którego użyłem. 
Już w domu, kiedy wszedłem pod prysznic - wyszedłem dopiero, kiedy skończyła się ciepła woda w bojlerze. A potem odpakowałem paczkę ratunkową z domu. Miałem to zrobić, kiedy tęsknota dopadnie... Otworzyłem, licząc na to, że skrywa ona mniszek mojej Mamy, ale przepyszna nalewka miodowo-pieprzowa Taty też grzeje ;)

Wiecie? Zabrałem rower trochę z rozpędu. Przyzwyczaiłem się, że bez niego nie podróżuję. Pakując go pomyślałem, że choćbym miał wskoczyć na niego tylko ten jeden raz - to już warto.
Nie spodziewałem się, że pierwszy raz będzie po równym tygodniu od wyjazdu z Polski. I tych razy będzie więcej.



sobota, 8 lutego 2014

Grüß Gott!

- Gotfryd, co zamierzasz zrobić z tą patelnią? - Zapytałem, kiedy wychodząc, spostrzegłem przyrząd kuchenny na szafce w przedpokoju. 
- Wyrzucić. Zobacz, widzisz te ślady? To po umyciu w zmywarce. 

Tak oto wszedłem w posiadanie patelni :D
Może ma ślady na rączce, która nie wytrzymała zbyt wysokiej temperatury, ale co mnie to obchodzi? Jestem estetą, ale będę potrafił żyć z tą patelnią w jednej kuchni :P

Tak oto pomału "urządzam się" w Wiedniu. Właściwie mam już wszystko, czego potrzebuję, a nawet więcej, bo bez Coca-Coli da się żyć, a właśnie raczę się nią po obiedzie. A propos obiadu!
Odrobinę brakowało mi małego śmietnika w łazience. Takiego na waciki do uszu, których namiętnie używam każdego wieczora. Ponieważ częścią składową obiadu jest (w sumie to była) fasolka, wykorzystałem puszkę po niej i voila - piękny śmietniczek o kolorze metalu szlachetnego, idealnie pasujący do jasno-drewnianej półki na stuff hehe

Dobrze jest... ;)


A Cezik znów robi weekend :D