piątek, 17 października 2014

Do Volos we go!

Czyli o tym, jak w totalnych ciemnościach wchodziliśmy do totalnie nieznanego nam portu.

1-3 Wrzesień 2014.
(prawie)Ateny - Volos [824 Mm].

Kotwicę podnieśliśmy o 0430. Słońce jeszcze nie wstało, ale my byliśmy przytomni jak za dnia. Dobrze nam zrobił sen w porze, w której normalnie się śpi. 
Nasz ploter wciąż pokazywał malutką czerwoną łódkę na szarej plamie. Furuno nie spieszyło się z mapami. Poniedziałek dawał nadzieję, że coś się zmieni. 

Kiedy nie ma na pokładzie pracy, to znaczy, że się źle szukało. Korzystając z poniedziałku nadrobiłem kilka prywatnych zaległości i zaraz poczułem się lżej. Następnie zabrałem się za sprzątanie salonu, żeby mieć mniej pracy w tym i tak szalenie krótkim czasie, jaki będę miał na przygotowanie jachtu po setkach mil drogi. Gotfryd się zmartwił bo zakryłem kanapy pokrowcami i biedak przez pierwsze godziny wyglądał na skołowanego. Chciał się położyć, ale jednak coś mu podpowiadało, żeby tego nie robić. W końcu nie wytrzymał i tak się położył, żeby leżeć na pokrowcu, czyli nie brudzić spoconymi girami wyczyszczonej skóry, ale jednak leżeć. Z boku wyglądało to, jak pies, który coś znalazł, coś chce, ale nie wie co z tym zrobić. 

Przejąłem ster i minąłem się z tankowcem zielone do zielonego. Przypomniałem sobie, że kiedyś, chciałem być kapitanem na takim... Radio grało, 20 Mm dzieliło mnie od kolejnego WTP. Było dobrze...

Główki portu w Volos osiągnęliśmy o 0200. 
To zawsze jest ekscytujące uczucie, kiedy wchodzi się w ciemnościach do portu, którego się nie zna. To był port, taki prawdziwy port, a nie marina, gdzie stuff jest na nogach 24/7 w gotowości do odebrania cum. Pogoda nam sprzyjała, wiatru nie było, więc mogliśmy się powoli przesuwać i wypatrywać miejsca. Już samo wypatrzenie świateł główek było nie lada zabawą w tym przemysłowo/promowo/rybacko/jachtowym porcie, a teraz, nie chcąc skazywać się na zbyt wiele manewrów musieliśmy podjąć decyzję, w której części szukamy. Musieliśmy znaleźć nabrzeże, do którego moglibyśmy stanąć alongside, z pilota wynikało, że część jachtowa odpada, udaliśmy się wiec w przeciwną stronę i tam też znaleźliśmy kawałek betonu w sam raz dla nas. 
Brak wiatru ułatwił zadanie, chociaż nieskromnie przyznam, że podejście trzydziestometrowym jachtem z dwoma osobami na pokładzie nie jest czymś oczywistym. Przez lata współpracy opracowałem sobie różne plany działania. Przygotowuję cumy w kolejności do rzucenia, udaję się do kapitana, którego proszę o danie mi chwili czasu przed przytuleniem się do nabrzeża, żebym mógł ustawić odbijacze na odpowiedniej wysokości. Potem, w tym manewrze, rzucam szpring i cumy z dziobu, przechodzę na rufę, rzucam cumę rufową i szpring, skaczę na nabrzeże, biegnę do szpringu, zakładam go na poler, biegnę do cumy rufowej, kapitan wykorzystując szpring przytula się bliżej. Łajba jest bezpieczna, więc kapitan schodzi na główny pokład i wybiera założone cumy, potem korzystając ze stanowiska manewrowego na głównym pokładzie ułatwia mi zgrabne dostanie się na pokład i bawimy się dalej: ja operuję na cumach, kapitan na silnikach i tak stoimy. Zdarzało się nam to robić w gorszych warunkach i też poszło, więc nie możemy być tacy źli. Ale zawsze jest miło, kiedy znajdzie się ktoś, kto cumy odbiera.




Dowiedzieliśmy się, że przed ósmą musimy się przemieścić do części jachtowej, więc poszliśmy spać szybko. Kiedy wstaliśmy pięknie świtało i kutry rybackie zaczęły wracać z połowu. To był dość ciekawy widok - my i kutry rybackie baaardzo blisko siebie. Czułem się trochę, jak we Władysławowie, w ogóle Volos mi Władysławowo przypominało.




Przemieściliśmy się, stanęliśmy alongside do bardzo niskiego nabrzeża, co mi się w ogóle nie podobało, gdyż godzinę później miałem zostać na pokładzie sam i to na trzy dni, więc ewentualna poprawka nie wchodziła w grę. To nabrzeże było tak niskie, że odbijacze położyłem na wodzie, żeby w ogóle spełniały swoją rolę. Chwilę później odprowadziłem kawałek drogi Gotfryda, który wracał do Wiednia (promem na Skiathos i stamtąd samolotem) i miał wrócić na pokład z MURA w ciągu najbliższych trzech dni. Nie powiem, żebym czuł się z tym komfortowo. 
842 Mm, 11 dni i tylko trzy na przygotowanie wszystkiego...




Zdradzę Wam, że się udało :) 
Ale to jeszcze nie koniec rejsu! Skiathos - nasze miejsce docelowe jest wciąż przed nami!

czwartek, 9 października 2014

Do Aten!

Czyli o tym, jak Gotfryd nie wiedział o moście, o tym, jak przeszliśmy Kanał Karyncki, a także o tym, jak to nie byliśmy w Atenach.

30 sierpień - 01 wrzesień 2014.
Korfu - Kanał Koryncki - Kotwicowisko na przedmieściach Aten [672 Mm].

Z uzupełnionymi zapasami, w których skład wchodziły dwie butelki Retsiny - dość specyficznego w smaku wina, którym wznieśliśmy toast za szczęśliwe wejście na greckie wody, minąwszy stojący na kotwicy okręt US Navy, obraliśmy kurs na wejście w Zatokę Patras.
Przepiękne są okręty wojenne! Przepłynęliśmy "bezpiecznie blisko", żeby przyjrzeć się szarej miss USA, na tyle blisko, że widać było marynarzy na stanowiskach obserwacyjnych i jednego z nich mierzącego do nas z karabinu maszynowego o zacnym kalibrze. Kiedy odsłoniła się nam jej bakburta mogliśmy zobaczyć dwie barki karmiące ją paliwem. Później, słuchając ostrzeżeń nawigacyjnych, dowiedziałem się, że Amerykanie zmierzali na manewry zorganizowane przez NATO, po drodze zwracając uwagę na "podejrzanie terrorystyczne zachowania" jednostek w rejonie. Podali także numery kontaktowe na wypadek, gdyby ktoś zauważył coś, co chciałby im zgłosić. Także, gdyby jakiś kuter rybacki wymuszał na mnie ustąpienie drogi, mógłbym podać im jego pozycję, oni wystartowaliby drona, a ten, na ćwierć mili przed kolizją wystrzeliłby salwę rakiet i zamienił go w palące się na powierzchni resztki. Wtedy wzniósłby się w górę, majestatyczne wleciał w tarczę zachodzącego słońca, a ja machając mu w geście wdzięczności, łapiąc się za serce zanuciłbym hymn Stanów Zjednoczonych Ameryki...






























Na trawersie pojawiła się Itaka. Całkiem spora wyspa, gdyby Odyseusz nie zapragnął zamelinować się na trochę i pozostał wierny greckiej tradycji nawigowanie po lądzie, myślę, że Penelopa nie musiałaby dziergać swetra przez tyle lat. 
Tak całkiem serio - w szkole uczymy się tego i tamtego, ale wiele rzeczy pojmujemy dopiero w chwili, w której się z daną rzeczą konfrontujemy. To było ciekawe uczucie, żeglować po akwenach, o których słyszało się w szkole.


W zgodzie z naszym niepisanym podziałem wacht, przejąłem ster około godziny dziesiątej wieczorem. Korzystając z okazji, że zostałem sam, rozłożyłem mapę, wyjąłem trójkąty nawigacyjne i zacząłem przypominać sobie, jak to było kiedyś, kiedy byłem lepszym żeglarzem - żeglarzem nierozpieszczonym przez ploter. Powtórka z nawigacji nie mogła znaleźć lepszego czasu. Prześledziłem naszą trasę i zauważyłem, że jeszcze na mojej wachcie będziemy musieli przejść pod mostem. Odszukałem Rion - Andirrion Bridge w naszym pilocie po greckich wodach i rozłożyłem mapę, na której podano dokładne procedury przekroczenia mostu. Instrukcja była jasna, do ATA zostały ponad trzy godziny, Gotfryd spał w najlepsze na kanapie w sterówce. To było moje zadanie! Trzymałem kciuki, żeby mojego Śpiącego Kapitana nie obudził żaden książę. Bo mi czasem naprawdę brakuje mojej karty wstępu do dżentelmeńskiego świata kapitanów! Więc nie waż mi się obudzić, kapitanie, nie waż mi się zabrać tego zadania! Dochodziła druga w nocy.
Dziesięć mil przed mostem wezwałem Rion Traffic, podano mi przejście określając je kolejnością świateł na pylonach. Dopiero moja rozmowa przez radio obudziła kapitana. Jego pytanie, czy już teraz wzywam Traffic Control kanału uświadomiła mi, że on w ogóle nie był świadomy, że na naszej trasie jest jakikolwiek most. Widzicie? - Plotery ;) Dał mi dokończyć zadanie. Po fakcie jestem pewien, że on mi przecież ufa i wie, że może spokojnie spać, ale taki kąsek, jak ten most obudził we mnie zachłanną chęć posiadania go tylko dla mnie samego i dyktowanego zazdrością strachu o to, że mi się go zwinie sprzed nosa. Siedem mil za mostem uwolniliśmy się spod kontroli Rion Traffic - zadanie zakończone, mogłem iść spać.


Kiedy się obudziłem, byliśmy niecałą godzinę przed wejściem w Kanał Koryncki. 
Dopłynęliśmy do punktu oczekiwania, gdzie jednostki czekają na ustalenie kolejności przejścia. Kontroler ruchu ustawia nas, jak dzieci w przedszkolu, mówiąc kto za kim wpływa i taki sznureczek grzecznie czeka na zmianę ruchu w kanale i pozwolenie na wejście. 
Ten sześciokilometrowy kanał pozwala zaoszczędzić sporo czasu/paliwa i w pół godziny przerzuca z Morza Jońskiego na Egejskie. Nie jest tani, koszt przejścia dla jachtu naszej długości to 600,- europejskich, ale jest to wciąż opłacalna droga na skróty.

Zachodnie wejście do Kanału Korynckiego



Wyjście z kanału. Tam, gdzie trzeba położyć kasę na ladę.


Trzy godziny później na ekranie plotera zarysowała się wyraźna granica. Ta granica to koniec naszych map... Pamiętam, że na trzy miesiące przed rejsem podałem Gotfrydowi dane o zainstalowanych mapach, więc coś musiało się podczas tego przygotowania popierniczyć. Tragedii nie było - wciąż mieliśmy mapy papierowe, a Gotfryd tablet z mapami Garmin. Problem tylko w tym, że za kilka dni na pokład miał przybyć armator, a taka szopka to mega kompromitacja. 
Telefon w dłoń i liczenie na to, że Niemcy z Furuno prześlą nam kod autoryzacyjny mapę najszybciej, jak się da. Taaaaaka wtopa!

Ateny... Niezły ruch panuje w tym rejonie. I Ateny i Pireus nie narzekają na brak statków zmierzających do portów, a są dość blisko siebie. W między czasie sprawdziliśmy prognozę pogody i podjęliśmy decyzję o przeczekaniu silnych wiatrów, na którymś z kotwicowisk na PD-WSCH od Aten. Wiele miejsc wyglądało lepiej na mapie, niż w rzeczywistości i tak naprawdę żadne nie dawało pełnej ochrony, ale naszym największym zmartwieniem było to, że kotwica za cholerę nie chciała złapać. Rzucaliśmy dwie kotwice po pięć razy zanim wreszcie chwyciła i mogliśmy zgasić silniki. W między czasie zaszło słońce i dzień miał się już bardzo blisko ku końcowi. Nie zdążyłem jeszcze spłukać szlamu z łańcucha kotwicznego, kiedy Gotfryd przyszedł do mnie na dziób z butelką piwa. Za szczęśliwe ocalenie!
Ateny świecą milionami świateł, widzimy ruch uliczny i ludzi blisko brzegu. Jestem tak blisko Aten, ale nie dane mi będzie w tym rejsie postawić tam nogi. Biorę prysznic na pokładzie kąpielowym, w scenerii miasta nocą i gwieździstego nieba. O piątej ruszamy, więc niech się do piątej wypiździ!

Fajne zdjęcie na koniec ;)



czwartek, 2 października 2014

Kawa na balkonie.

Czyli przelot z Bar na Korfu i dobry kawał z życia marynarskiego na koniec.

29-30 sierpień 2014.
Bar - Korfu (Grecja) [407 Mm].

Wyspaliśmy się i o 0930 podeszliśmy do nabrzeża stacji. Przygotowałem wszystko do pobrania paliwa i pompa ruszyła. Skończyliśmy po dwóch i pół godzinie - 11500 L tax-free! 
Odeszliśmy, jak tylko wrócił nasz agent z kompletem dokumentów. Dobrze wspominam Bar.

Pierwszy zachód...

Pierwszy świt...


Rozpoczęły się dla nas porządne przeloty. Z Bar na wyspę Korfu pokonaliśmy 164 Mm i pierwszą nocną żeglugę w tym sezonie. Noc była spokojna. Fala z rufy delikatnie kołysała, gdzieś daleko widać było kilka świateł nawigacyjnych, a Albański brzeg wydawał się czarną masą rysującą się na tle czarnego horyzontu. Żadnych pław, świateł, ruchu... Nic.
Nasza dwuosobowa załoga nie ma stałego podziału wacht. W ciągu dnia ster przejmuję ten z nas, który nie jest zmęczony. Jakiś niepisany porządek wachtowy zaczyna się dopiero późnym popołudniem, kiedy z dobrego serca i szczerych chęci spędzam trochę czasu w kambuzie przygotowując żarcie i sprzątając po sobie (I nie tylko...). Potem wychodzę na fly i spędzam trochę czasu z moim kapitanem, ten w okolicach dziesiątej wieczorem schodzi pod pokład w poszukiwaniu wygodnej pozycji przed TV, a ja ciągnę ile mam sił. Kryzys często łapie gdzieś po trzech-czterech godzinach, ale spacer po pokładzie, kawa, siku za burtę, szybka gimnastyka i podjaranie chwilą pomaga go pokonać. W tym rejsie zawsze udawało mi się dojechać do minimum piątej rano, budząc Gotfryda w jaśniejących szarościach, często w okolicach świtu. 
Podczas tego przelotu wschód słońca zastał nas tuż przed wejściem na greckie wody. Przekazałem ster na godzinę przed rozpoczęciem podejścia do Mariny Gouvia, bez sensu było więc iść w koję. Położyłem się na kanapie w sterówce i szybko chwytałem minuty drzemki. 
O ósmej z minutami rzuciliśmy kotwicę i podeszliśmy naszym zgrabnym zadem do pomostu. Mieliśmy miejsce na dwie godziny, więc przystąpiliśmy do załatwiania formalności. Trochę było z tym szopek... Po pierwsze kapitan kupił książkę z opisem greckiego wybrzeża, marin i portów z 2009 roku... I na Korfu się trochę od tego czasu pozmieniało. W marinie nie było posterunku policji, więc nie mogliśmy się oficjalnie odprawić, całe szczęście mogliśmy zapłacić podatek turystyczny, na który oni zwracają największą uwagę. Następnie złapaliśmy taksówkę, podaliśmy nazwę centrum handlowego, które nam doradzono i ruszyliśmy zdobyć Internet. Grecki taksówkarz miał swoją własną wizję na temat miejsca, w którym powinniśmy potrzebne nam dobro zakupić i zafundował nam godzinną wycieczkę po mieście - od jednego miejsca, w którym nie było, do drugiego i w końcu trzeciego, w którym się udało. Zwiedzanie przez szybę!
W marinie jeszcze tylko szybkie zakupy i cumy i kotwica i lecimy dalej! Tak całkiem bueno jednak nie było. Po tym, jak stanęliśmy w marinie, żeby zejść z jachtu, wysunąłem trap... I zawył krótko alarm. I skomlał za każdym razem kiedy używaliśmy trapu, później też drabinki kąpielowej. I jest tak po dziś dzień (witam wszystkich 2 października o godzinie 0802). Szlag trafił nasze akumulatory serwisowe i jak tylko ruszy się jedną z tych dwóch rzeczy, to ich moc spada do zera, włącza się przymulony brakiem mocy alarm, prostowniki zaczynają ładować. Także po sterach i agregacie/PMS przyszła kolej na akumulatory. 
W każdym razie - witamy w Grecji! Jestem tu pierwszy raz!

Pierwszy wschód...

I widok z kibla. Na pierwszy wschód :P


Moje pierwsze wrażenie na temat Grecji jest takie sobie. Dopiero co byłem w Czarnogórze, w której wszystko się buduje, a teraz tu, w Grecji, wszystko niszczeje. Zamknięte lokale, zabazgrane mury, niedokończone budowy... Ah, ta kreatywna księgowość ;)

* * *
Mąż wrócił do domu z długiego rejsu. Pierwszej nocy leży z żoną u boku w łóżku i ta chcąc wprowadzić trochę romantycznego nastroju mówi: to musi być wspaniałe... Stoisz na mostku i obserwujesz bezkresny horyzont... Wasz wielki statek - taki mały na ogromnym oceanie... Jak to jest, pokaż mi! Mąż wstał z łóżka, spojrzał na swoją żonę i powiedział: 
Dobrze - zrób kawę, będę na balkonie.