niedziela, 24 maja 2015

Kto wygrał II Wojnę Światową?

Nie mam problemów z ludźmi. W marinach przewijają się najróżniejsi i naprawdę nie mam ani jednego powodu, by kogoś nie lubić. Jakkolwiek dziś mnie coś ruszyło i to nawet nie tak, że ktoś coś zrobił – bo nie zrobił. Po mojej wolnej burcie cumuje jacht. Bardzo mi się podoba. Załoga prawie, jak sąsiedzi, są z Zadaru, więc trafili na swego – znów prawie.

Gośćmi na pokładzie są starzy Niemcy. Naprawdę starzy. Siwi lub biali, pomarszczeni z brązowymi plamkami na skórze, starzy jak się patrzy Niemcy. Siedzą wygodnie i w sielskiej atmosferze snują opowiadania o tym, co kogoś córka robi gdzie, co warto zobaczyć, albo co znaczy coś, co akurat ktoś powiedział, bo zdaje się, towarzystwo jest nielicho wykształcone i lubuje się w barwnych rozmowach żywcem wyjętych ze starych salonów. Załoga dba o to, żeby gościom na pokładzie było tak dobrze, jak tylko może być – nic specjalnie trudnego – te stare pierdziele nie wymagają zbyt wiele, zdaje się, że czują się doskonale w tych swoich rozmowach z kieliszkiem wina, który starcza na dość długo.

Nie zrozumcie mnie teraz źle...
Wkurwia mnie ten widok. Wkurwia mnie poważnie.
Nie znam tych ludzi, nie wiem co robili za młodu, ale wiem na pewno, że świetnie pamiętają czas i czas po III Rzeszy. I nie – nie oni mnie wkurwiają. Wkurwia mnie, że wrogie dzieci wojennej zawieruchy siedzą sobie dziś na pokładzie luksusowego jachtu i popijając dobre wino przeżywają kolejną młodość. Stali się dla mnie symbolem naszej, polskiej „klęski zwycięzców”.

Ja nie osądzam tych ludzi. Ja po prostu do krwi ubolewam, że Mój Kraj zdaje się robić wszystko, by zwycięski Orzeł Biały wyglądał jeszcze gorzej i coraz gorzej na tle pokonanego Orła Czarnego.

Były wybory, więc pewnie niedługo moje ubolewanie przerodzi się w szaleńczą rozpacz. 

poniedziałek, 18 maja 2015

Ostatnia deska ratunku.

Dwa lata temu kupiłem sobie longboard. Wtedy miałem wrażenie, że jest to coś, czego szukam, coś co mi sprawi frajdę, będąc jednocześnie tak różne od roweru, jak to tylko możliwe. Dziś myślę, że to było wyjście w stylu nie zmienię żony na młodszą, za to kupię Porsche. Nigdy nie jechałem Porsche. Kiedy odbywaliśmy jeszcze rejsy na GP Monte Carlo zdarzało mi się być w boksach serwisowych teamów z Porsche Cup, ale nie pozwolili mi się przejechać. Nigdy też nie przyszło mi do głowy zmienić żony - może dlatego, że wciąż jeszcze żadnej nie mam. Mój longboard jest brzydki. Nie ma tego surferskiego kształtu, nie ugina się do ziemi, jak się stanie na jego środku i ma fioletowe, bardzo wpadające w róż traki. I motywem deku jest hipisowski bus, więc wygląda dokładnie tak samo, jak wyglądają starzy faceci w swoich Porsche kabrioletach z córkami czyichś matek w skąpych mini.



Z czasem jeździłem na nim coraz mniej. Trochę dlatego, że nie ma z kim, trochę dlatego, że ludzie których spotykam, i którzy mają longboardy, wydają się być trochę zbyt cool, żebym chciał z nimi posiedzieć przy piwku. Wyglądają, jakby czesali wąsy i dobierali spodnie i koszule do koloru traków. Jak ja bym wyglądał z wąsem i w różowej koszuli? Pewnie, jak ktoś, kto kupił sobie Porsche i zakłada czapeczkę z jego logo, kiedy jedzie przewieźć córkę kogoś matki po butikach.

Myślałem, że pora już go schować do szafy, tam gdzie koszulki, w których podobno wyglądam jak gość z liceum.
Myślałem, że mi przeszło. Że to był ostatni zew nieokiełznanej młodości, ostatnia głupota, jaką mogłem zrobić bezkarnie. I jeśli tak było, to dobrze. I dobrze, że jest brzydki. Dobrze, że nie czuję potrzeby strojenia się na niego, i że jeszcze czasem miewam chęć się nim przejechać bujając biodrami, uginając kolana i po prostu wyglądając, jak ktoś, kto ma więcej frajdy w życiu. 
Ta sklejka z kanadyjskiego klonu, czy cokolwiek mi tam napisali, a czego już nie pamiętam, kiedy już się na niej stanie jedną i odepchnie drugą nogą, sprawia, że jest w porządku. To jest fajne uczucie. 
Wystarczy mieć cel, jak na przykład burzowa chmura nad mariną i bliźniaczy jacht na drugim jej końcu i można spędzić kwadrans zupełnie - inaczej. A to czasem dobrze robi.

Oczywiście nie namawiam was do zmiany żon! Gdyby ktoś pomyślał...

niedziela, 3 maja 2015

Sukošan 0 NM – Cavtat 160 NM; 29.04.2015

Czyli o tym, jak żegnam stare, żeby dotrzeć do nowego.

Prognoza pogody zapowiadała wiatr i lekkie zafalowanie. Lekkie zafalowanie to dla nas już fala, ale podjęliśmy decyzję, że wychodzimy najszybciej, jak to będzie możliwe.
Rano wskoczyłem na rower i pojechałem po świeży chleb, potem do Nautici kupić licznik łańcucha kotwicznego, który przestał działać. Licznik wyglądał podejrzanie używany, ale Tomi uparcie mówił, że jest nowy i liczył sobie za niego, jak za nowy. Wziąłem go do testu i okazało się, że nie działa. W świetle dnia było też widać na nim ślady po wcześniejszym montażu. Nigdy nie przepadałem za tym facetem, ale to jedyny taki sklep w marinie. Licznik nie działał, pojechałem go więc oddać, po powrocie spakowałem rower do torby i byliśmy gotowi. Oddaliśmy cumy o 0900.

Nie było magii w wyjściu z Sukošanu. Raczej rutyna, jak zawsze – odbijacze na pokład, klarowanie cum i po schodach na górny pokład – zobaczyć, jak ładnie. Wyjście w rejs zawsze mnie cieszy. Tych kilka lin łączących jacht z lądem zmienia wszystko. Zacumowany jacht jest jak ulubiona koszula na wieszaku w szafie, podczas gdy rejs to udana kolacja z Bejbe, która nie może się napatrzeć – tak dobrze w niej wyglądam - Że tak to opiszę w stylu „Suit Up”.
Może pożegnanie ze starą bazą nie było takie wyjątkowe, bo pożegnałem się dzień wcześniej na rowerze? Całkiem możliwe, pamiętam, że złapałem myśl mówiącą, że to ostatnia pętla tutaj. I żeby było bardziej „wyjątkowo” to jechałem wtedy jedną z pierwszych dwóch pętli, jakie odkryłem tam na rowerze. Ale równie dobrze mogło to być podyktowane tym, że ja sam chciałem już zmienić coś w moim jachtowym bycie. Pięć lat w Sukosanie miało wiele pozytywów, ale też bywały dni, kiedy miałem go dość. Kiedy nie chciało mi się gdzieś jechać, bo wiedziałem, że to będzie coś, co zrobię „znowu”. Gdzieś w takich momentach umiera przygoda.











































Trasa do Cavtatu zajęła nam 15 godzin i 45 minut. Znamy ją dobrze z poprzednich lat. Pogoda dopisywała, warunki do żeglugi były zdecydowanie korzystniejsze, niż zapowiadała prognoza. Fale zaczęliśmy odczuwać dopiero w ostatnich pięciu godzinach rejsu i też nie były to fale, które dawałyby się nam, czy jachtowi we znaki. Czasem padało, więc mogliśmy sprawdzić w akcji nie tylko stabilizatory, ale też wycieraczki – trochę żartem.
Cavtat. Port wyjścia/wejścia, za którym nie potrafię przepadać. Mała, ciasna dziura, do której muszą wejść wszystkie jachty, zaczynając od kilkumetrowych żaglówek, po kilkudziesięciometrowe mega-jachty czarterowe. Nabrzeże graniczne jest szerokie na może piętnaście metrów i nie można do niego podejść zwodowaną z jachtu motorówką, tylko jachtem. Nabrzeże Cavtatu jest w kształcie łuku, więc kiedy jednostki rzucają kotwice podchodząc do niego, bardzo często dochodzi do sytuacji, w których łańcuchy kotwiczne nakładają się na siebie i bywa, że plączą się. Słowem – nie najlepsze miejsce, do tego harbourmaster jest kutafonem.
To wszystko jednak nie ma najmniejszego znaczenia, kiedy podchodzi się tam przed sezonem, czterdzieści pięć minut po północy. Byliśmy jedynym jachtem, mieliśmy więc nieograniczoną swobodę manewrowania, całe nabrzeże graniczne dla nas i co można uznać za dar od Boga – ciszę na czas podejścia. Lustro wody i zero wiatru! Poszło gładko.
Następnego dnia, kiedy już się urzędnicy wyspali, załatwiliśmy dokumentację i odeszliśmy.

Rozpoczęliśmy drugi etap naszego rejsu – przelot do Bar w Czarnogórze.