niedziela, 26 kwietnia 2015

Niedziela na pokładzie.

Niedziela na statku... Siedziałem niedawno z kubkiem kawy w łapie i popijałem ostrożnie czytając wpisy załóg z Volvo Ocean Race. Mają tam chwilę wytchnienia od silnych wiatrów, przenikającego zimna i niekończącego się wzywania do manewrów zaledwie piętnaście minut po tym, jak schodząca wachta zdążyła zaczerpnąć ciepła śpiworów. Mają tam teraz czas na rozmowy o słodkich, soczystych melonach, o termosie pełnym kawy na godzinę przed wachtą, znów o owocach... Gdyby nie to, że są w środku regat, mogliby pewnie zapomnieć o stresie.

Ja dziś czuję się dokładnie tak samo. No dobrze - podobnie. Jest niedziela, jest cicho, w marinie nie ma ruchu. To wciąż nie jest jeszcze "sezon". Realizuję taktyką, która zakłada przygotowanie jachtu na poniedziałek popołudnie i póki co wszystko idzie zgodnie z planem. Dziś skończę główny pokład, jutro ostatnie szczegóły i tydzień prac zostanie podsumowany wejściem armatora na trap. Będę gotowy.
Kiedyś napisałem, że Pan Bóg zezwala na pracę w niedzielę tylko wybranej grupie ludzi, w tym także ludziom na morzu. Ale praca w niedzielę zawsze wygląda trochę inaczej w mojej głowie. Warunki są inne. Załóg jest mniej, hałasu jest mniej, zamieszania jest mniej. I pracy jest mniej, bo zawsze staram się tak wszystko sobie zaplanować, żebym w niedzielę pracował, ale nie tak ciężko, jak w sobotę, czy inny dzień tygodnia. Żeby robota była "dokończona", a nie "w trakcie".
Dzięki temu manewrowi często udaje się uciec na rower i cieszyć się życiem, jak pies na polu, który goni za rzuconą piłką.

Lubię tak. Lubię, kiedy w głowie jest porządek i w harmonogramie prac też. I nie wiem dlaczego, ale często w niedzielę łapię się na pojmowaniu tego stanu rzeczy.


S/Y Champion. Zdjęcie z 2009 roku. Pora szamania przed wejściem na wachtę. To zdjęcie nie ma absolutnie nic wspólnego z wpisem. Nic poza tym, że kiedy na nie patrzę, czuję, że pasuje mimo wszystko. 


wtorek, 21 kwietnia 2015

What's up!?

Dwa dni temu zrobiłem swoją pierwszą "stówę" w tym roku. Zawsze kryło się w tym więcej, niż z zewnątrz widać. Ta "stówa" to wspomnienia wyjazdów z moim tatą, wyjazdów na rowerową przygodę, która tak - miała się odbyć na stu kilometrach trasy. Było w tym coś ekstra. Pobudka wcześnie rano, śniadanie, pakowanie plecaków, potem rowerów do pociągu. 
Także przygoda pełną gębą, zwłaszcza, że z tatą nigdy nie było tak, że była trasa i trzeba ją było bez sensu przelecieć do domu. Z docelowej stacji kolejowej jechaliśmy na rynek, gdzie szamaliśmy pączki popijając wysokokaloryczną, super elo pro Coca Colą. Jechaliśmy zobaczyć coś konkretnego, czasem kogoś odwiedzić, kogoś, kogo widuje się może raz w roku. Także przygoda pełną gębą...

Pamiętam, jak narwany kiedyś byłem, gdy chodziło o rower i wszystko, co z nim związane. 
Żyłem z chorobą znaną każdemu, kto wchłoną najprawdziwszą pasję, chorobą, której objawami jest poczucie, że nikt nie czuje jej tak mocno, jak ja. Nikt nie wie lepiej ode mnie, jak to jest być zakochanym w trasie, w swoim sprzęcie, no i niestety, choroba ta powoduje, że czasem brzmi się arogancko. 
Z perspektywy czasu wiem też, jakie głupoty się wtedy opowiada, co jakiś czas. 
Całe szczęście to mija. Bo każda pasja, która trwa wystarczająco długo, przechodzi przez fazy. Najpierw jest się tym napalonym na wszystko, ślepo zakochanym, potem zakochanym z konkretnych powodów, później zdobywa się wiedzę i jeszcze więcej wiedzy, z czasem uczy się ją wykorzystywać. 
Pasja staje się dojrzała w chwili, w której zaczynamy ją rozumieć. Tak mi się przynajmniej wydaje. Kiedy zamiast rzucać mięchem po usyfionej smarem kuchni, bo coś "nie działa, a przecież wiem, jak to naprawić", podnosicie słuchawkę. Do serwisu. Bo wiecie, co kryje się za waszym rowerem. Jakie procesy i działania napędzają cały ten rowerowy biznes, który pojęliście i chcecie być częścią.

























I tak jechałem zdobiąc wyświetlacz kolejnymi kilometrami i myślałem o sobie w tym wszystkim.
Przypomniałem sobie skąd w ogóle wziął się rower i dałem się tej myśli zabrać stamtąd, aż do tej konkretnej chwili, w której siedziałem w siodle wymarzonego roweru i jechałem przed siebie.
Zarysował mi się kształt koła, które wydaje mi się, zamknęło się. 
Żeglarstwo morskie dało mi poznać co to jest pasja. Jak to jest mieć to uczucie. 
Uczucie tak wyśmienite, że wymogło poszukiwania czegoś, co podtrzyma ten rausz przez cały rok. 
Rower w jakiś naturalny sposób wskoczył w to wolne miejsce. Mam to szczęście, że obie pasje dorastały razem, uzupełniały się i zabierały mnie dalej. 
Zadbały o to, żeby mój "lifestyle" był taki a nie inny, co zaprowadziło mnie pod drzwi ludzi, których teraz nazywam przyjaciółmi, a jedną szczególną osobę: narzeczoną.
Żeglarstwo zaczęło być pracą na lato, dzięki czemu mogłem wymienić zabitego BMXa na nowiutkiego NSa, moją zgrabną Dirtówkę-Wróżkę, która zapewnia mi sporo frajdy do dziś. 
Trasy wyścigów XC i maratonów napisały rozdział mojego życia, do którego wracam, jak do ulubionego fragmentu książki. I zostawiły po sobie łydę, która wciąż jest coś warta.
A dziś? Dziś pływam sobie. Wiele rzeczy jest innych. Na moich oczach odeszła wyścigowa rama i przyszedł na świat rower z tych Naprawdę Marzeń.
Jakoś tak wciąż mi nie przeszło, więc kiedy pojawiła się przyczyna by pojechać do Koblencji po jeszcze jeden, nie myślałem długo. Zabrałem moją szarą śmigłą maszynę z miejsca, które jest jak muzeum sztuki współczesnej. 
I w tej właśnie chwili miałem ją pod sobą na wspaniałej trasie z widokiem na morze i pasmo Velebitu ze śniegiem na wysokich szczytach. Bajka...
Koło się zamknęło. Żagle dały mi rower, rower podtrzymał ogień, żagle dały mi pracę i rower, rower zapewnia mi odprężenie, żebym miał siłę na kolejne lata... Żeglugi.





Parędziesiąt kilometrów dalej pojawiła się nowa myśl. 
Rower stał się deserem. Muszę sobie na niego zasłużyć. Muszę zjeść czasem naprawdę niedobrą zupę, która już wystygła, tak niedobra jest, ale bez tego nie mogę dostać tego, na co każde dziecko czeka. I wierzę, że wiele z Was ma tak samo. Że pięć, sześć dni obowiązków trzeba zamknąć za sobą, by w ten jeden idealny dzień wyrwać się i zrobić to, po co naprawdę chce się żyć.
Mam nadzieję, że takich deserów macie tak dużo, jak to tylko możliwe. Bo wiecie co?
Moja karteczka, taka mała ściąga z oznaczeniem numerów dróg i nazwami miejscowości ze skrzyżowaniami, miała zapisany taki oto ciąg, z góry na dół:

502 Karin G.
(w lewo)
Novigrad
Posedarie 106
(w lewo)
jakoś do Policnik
Skabrnja
Sukosan
Piwo!
























I tak też było. Znalazłem obiecującą trasę do Policnika, dotarłem do kolejnej miejscowości i kiedy byłem już blisko Sukosanu pomyślałem, że póki co przeżywam idealny dzień, więc warto byłoby, żeby zakończyć go w przyjemny sposób. Butelka piwa, wyciągnięte nogi i mama w słuchawkach telefonu - czy towarzystwo mogłoby być lepsze?

Wiecie co? Tamtej idealnej niedzieli przejechałem 105 kilometrów w cztery godziny. Cztery godziny pięknych widoków, ciekawych myśli, wspaniałych wspomnień i czasu naprawdę tylko do mnie.
Właśnie taką myśl przekazują niektóre filmy rowerowe, jakie można oglądać w Internecie. Realizując scenariusz napisany przez nas samych, można pokusić się o stwierdzenie, że nasze życie jest bliskie ideału. 



Karmcie swoje pasje, niech rosną zdrowe!

Jacor.



niedziela, 5 kwietnia 2015

sobota, 4 kwietnia 2015

Wielka Sobota.




Mam. Mam receptę na przeżycie Wielkanocy i potwornie rozczarowujące uczucie, że nigdy z niej nie skorzystam. To trochę tak, jakby odkryć lekarstwo na uciążliwą chorobę i schować je do sejfu, bo lekarstwem jest coś, co "nie przystoi".
Wszyscy wiemy, że są to najbardziej stresujące święta w roku. Przygotowujemy się do nich prawie, jak do Wigilii Bożego Narodzenia, mając na to sporo mniej czasu. Jest sobota, dziesięć po szesnastej i część ludzi wciąż jest w pracy. Za chwilę fajrant i te masy ruszą do sklepów po ostatnie drobiazgi, których zabrakło i przebierając w tym, co zostawili ci wszyscy, którzy szturmowali regały od rana, załamią się na widok tarczy zegarka. Wrócą do domu, pomogą coś dokończyć, albo całkowicie sami zabiorą się za coś. Ah, jeszcze do kościoła trzeba iść! I to szybko, szybko, bo święconka, buty, ale nie te, te ładne! W niedzielę zasiądziemy do stołu, możliwie rodzinnie mam nadzieję. Radość będzie wielka, bo rodziny mają coraz mniej czasu na spędzanie go razem. 
Poluzujemy sobie trochę - są święta. W poniedziałek dzieci zaleją swoje łóżka wodą, a możliwe, że nie tylko. Będzie wesoło, raźnie i przyjemnie. Może nawet pogoda dopisze!

I jeb z dzidy! We wtorek do pracy!

Wszystko fajnie... A gdyby tak, zamiast gruntownie szorować chatę właśnie przed tymi świętami, zamiast piec Bóg wie co, gotować i przygotowywać się zewnętrznie - gdyby tak naprawdę skupić się na tym, co jest w tych dniach najważniejsze? 
Jezus oddał życie za każdy jeden grzech, jaki popełniliśmy i za setki tych, które jeszcze popełnimy. 
Ale nasze głowy zatroskane "zdążeniem" zapominają się i ślą ładne, niewypowiedziane na głos wiązanki w stronę babci wjeżdżającej w nas wózkiem zakupowym przy kasie.

To nie są najlepsze święta pod kątem odpoczynku. Są za krótkie, więc może olać te wszystkie pierdoły i naprawdę świętować? Zastanowić się nad sobą i spędzić więcej czasu z rodziną przy stole, przy czymś, co każdego powszedniego dnia się na nim znajduje, niż przy blacie roboczym choćby najlepiej zorganizowanej kuchni? Gdzieś między garnkiem żurku i gnaniem samochodem z ostatnią listą zakupową. Sam nie wiem, wiecie co ja właśnie robię? Odpoczywam.
Nigdzie nie latam, niczego nie gotuję. Byłem za to na rowerze i wyciągnąłem nogi na kanapie oglądając Top Gear (bo nie mam tu rodziny, z którą mógłbym pogadać przy kawie). I jest świetnie.
Przyjemnie jest wreszcie usiąść do stołu i pogadać, nie? Wydaje mi się, że odpuszczając sobie szopki z "przygotowywaniem świąt" moglibyśmy usiąść kilka godzin wcześniej i mieć to samo, bez względu na to, czy na stole jest więcej, niż jedna sałatka i ciasto.

Na koniec ta smutna część.
Moje lekarstwo na wyczerpanie Świętami Wielkiejnocy nigdy nie znajdzie się na recepcie - przynajmniej mojej, za te kilka lat, kiedy będę miał własną rodzinę. Coś mi mówi, że to "musi być ładnie i wyjątkowo" weźmie górę i niestety zazębię się z trybem. 
Ale nie to jest dla mnie do granic smutne. 
Wiecie o czym myślałem dziś, w grobie Jezusa w kościele w Bibinje? Syna Bożego okrutnie upokorzono i skatowano na śmierć. Ludzie są wstanie w bezmyślnie okrutnym podnieceniu zadawać takie okrucieństwa także dzisiaj. Ludzie tracą swoje życia anonimowo. 
Więc moje coraz bardziej sprecyzowane prośby do Najwyższego powiększają się o kolejną. 
Niech uderzy dobrem w te zeszmacone dusze, żeby nikt już nigdy takiego okrucieństwa nie powtórzył.


piątek, 3 kwietnia 2015

Wielki Piątek.

Podzielę się czymś z Wami. 
Przeszedłem przez dzisiejszy dzień w różnych stylach. Zacząłem profesjonalnie, czyli wstałem na umówioną ze śniadaniem porę, przygotowałem wszystko do załadowania skutera wodnego na pokład i - ponieważ spodziewałem się spóźnienia ludzi, którzy mieli go dostarczyć z serwisu - zdążyłem porozmawiać z moją Narzeczoną. Nie ma lepszego początku dnia.

Niestety opóźnienie zwiększało się, więc styl stał się agresywny. Coś w stylu, wiecie: 
"nie przeznaczyłem całego dnia na oczekiwanie was"! I tym podobne komunikaty, które Ante musiał odebrać po drugiej stronie słuchawki. Pięć godzin po czasie zjawiła się nasza zabawka i po całej zimie spędzonej w wiedeńskim warsztacie i dwóch tygodniach w warsztacie w marinie, wreszcie wróciła tam, gdzie jej najlepiej (zaraz po wodzie, oczywiście) - na nasz fly dek.

Kiedy poddenerwowanie ustąpiło uldze, przyszedł czas na zwątpienie.
Przez obsówę ze skuterem, straciłem czas i trochę też zapał do złożenia Treka. Ale potrzebuję tego roweru, żeby "pięknie przeżyć święta". Poza tym, dziś, w piątek, jest ostatni dzień na zrobienie ewentualnych zakupów, w razie, gdyby czegoś mojej maszynie brakowało. A mogło brakować czegoś dość niezbędnego i jak się szybko okazało - brakowało. Zanim jednak to się stało, stała się rzecz z goła załamująca. Założyłem oponę na przednią obręcz dokładnie tak, jak powinienem założyć na tylną. A to, do kotwicy nędzy, jest problem z grubej rury, jeśli jeździcie tubeless, a założenie opony na nowiutką obręcz kosztowało poprzednio grube klęcie. Przede wszystkim, jak to się do cholery stało, że założyłem ją tak? W Gdyni. W domu kotwica mać! I zauważyłem teraz. 

I tu dzielę się pierwszy raz: nie śpieszcie się przy pracy, która powinna sprawiać wam przyjemność, bo coś spieprzycie. Jak nie macie czasu, to dajcie szansę utrzymać się na rynku sklepowi rowerowemu z serwisem, któremu ufacie. A jeśli już schrzanicie założenie opony i będziecie musieli to powtórzyć, to skorzystajcie z rady, którą dostałem za mały napiwek w Epicentrum. Oto ona: po założeniu pierwszego rantu, zanim zamkniecie oponę na obręczy, co jest niekiedy trudne z różnych przyczyn, ułóżcie to, co już jest wewnątrz obręczy na jej środku. Ten trik da wam niezbędny "luz" do ułożenia tych ostatnich, najcięższych centymetrów. Nic nowego? No cóż... Dla mnie jest to odkrycie na miarę ginu z tonikiem w upalne popołudnie.
Niestety Trek nie został złożony z powodu braku adapterów do moich hamulców.
Wizyta w rowertour.com mnie czeka. Ale to po świętach i jakoś po szesnastej, żeby mój dobry kolega mnie nie wyzwał od różnych.
Kiedy już Trek wrócił do torby, a Canyon z niej wyszedł, pora była udać się na zakupy. 
Dwa razy, bo za pierwszym nie dałem rady wszystkiego zabrać. Muszę sobie założyć torby turystyczne na tylne koło. Żartuję!

Wiecie, ciekawa sprawa z tymi świętami. Ja na przykład nie muszę myć okien, gotować, piec i wielu innych rzeczy. Wydawało mi się więc, że Wielki Piątek będzie lekką jazdą, ale nie. 
Bo to nie przygotowania do świąt nas stresują, ale my sami. Gdzieś w nas tli się pragnienie przygotowania wszystkiego na święta, żeby móc później się tym już tylko cieszyć. I jeśli ja myślałem, że skoro nie muszę sprzątać domu, gotować, piec i latać po zakupy z niekończącą się listą, to będę miał spokój, to się grubo przejechałem, bo wrzuciłem sobie w to miejsce inne zajęcia i chciałem, nie chciałem - stresowałem się, że jutro już nic nie załatwię, więc muszę dziś, bo tak - jutro mniej, lub bardziej oficjalnie ale zaczynamy świętować.
I wszystko musi grać. 
Nie wiem tylko, czy tym, czym chciałem się podzielić jest to, że sami siebie stresujemy, czy raczej, to, że się stresujemy sprawia, że przeżywamy? Sam już się pogubiłem - późno się robi.

Ja w każdym bądź razie dowiedziałem się od przemiłej pani w recepcji, że jutro o 2030 rozpoczyna się najważniejsze nabożeństwo w ogóle, i w związku z tą porą, mam cały jutrzejszy dzień na jazdę rowerem i przygotowanie Koszyka Wielkanocnego. 
(Tylko nie mogę się za bardzo zmęczyć, bo będę bite "dwie godziny plus" stał i słuchał słów, których absolutnie nie rozumiem. To może wymagać ode mnie cierpliwości...).

No, ale na końcu zawsze jest Amen, a to jest słowo, które rozumie niemal każdy człowiek na świecie.