sobota, 20 czerwca 2015

Brindisi.



Mam wrażenie, że nic nie istnieje. Wrażenie, że zawisłem w nicości i wszystko, co mnie otacza, to nic tak naprawdę. To taki stan ducha, w którym wszystko jest obojętne. Każda rzecz, która normalnie cieszy, teraz nie ma znaczenia. Nie ma jednego punktu, który chciałoby się osiągnąć, nie ma żadnej rzeczy, którą chciałoby się zrobić. Nic nie fascynuje, nic nie pociąga, nic nie denerwuje, nic nie ma.

Tysiąc litrów wody z paliwem wylanej do doku otacza jacht toksyczną tęczą. Gdyby nie to, że mam wszystko gdzieś, powinienem ludzi, którzy to zrobili wykąpać w ich dziele. Jest gorąco i paliwo z lustra wody paruje otaczając jacht rzygliwym mikroklimatem. Jestem więc więźniem we wnętrzu salonu, uprawiam recykling powietrza z wykorzystaniem klimatyzacji.

Jestem zmęczony i mam weekend, którego nie chcę. Którego nie potrzebuję. Który jeszcze dwie szklanki Uzo temu by mnie denerwował. To powinno być frustrujące uczucie - trzeba pracować, ale nie można! Czas goni, czy nikomu nie zależy? Naprawdę nikomu tutaj? Ale Uzo koi.

Brindisi to inny świat. Tutaj jestem prawdziwym astronautą. Żyję w środowisku mi obcym, w którym nie jestem wstanie przetrwać choćby jednego dnia bez komplikacji. Otaczają mnie kreatury, których mi czasem szkoda, które staram się pojąć, lecz bezskutecznie. Nie potrafię bowiem znaleźć wytłumaczenia, dla tego, co się tu dzieje. Na dłuższą metę musiałbym tu zginąć, jak zginąłby astronauta, którego zawiódł skafander.
Problem w tym, że Świat Brindisi rządzony jest przez Prawa Brindisi, a ja teraz tym prawom podlegam. Nic więc dziwnego, że ten wirus zaatakował nasze plany i toczy je niczym nowotwór złośliwy.

Brindisi można nienawidzić, ale nie wolno tego miejsca nie doceniać. Kto zakłada, że uda mu się wszystko, co zaplanował, niech szykuje się na egzekucje. Brindisi jest perfidne i niszczy słabą wolę bez trudu. Brindisi to choroba tocząca każdy jacht, który wchłonie, najtwardsze załogi potrafi nadszarpnąć. Czytacie weterana...







wtorek, 16 czerwca 2015

Włoskie popołudnie.

Kilka dni temu odbyły się na południowym Adriatyku regaty z Brindisi we Włoszech na Korfu w Grecji. Regaty, które odbywają się cyklicznie, co roku, które cieszą się sporą ilością uczestników, w tym żeglarzy, którzy traktują ściganie się naprawdę serio. Widziałem więc kilka wyżyłowanych piękności regatowych, kilka naprawdę ciekawych jachtów turystyczno-regatowych i całą masę jachtów i załóg, które wyciągały ze swoich standardowych łódek, ile tylko mogły. Regatowy kompleks się obudził, ale nie tak rozdrażniony, jak mógłbym się tego spodziewać. 

Zwycięski jacht wyszedł z Mariny Gouvia przed północą, w piątek, kiedy uprawialiśmy na moim pokładzie zapoznawanie się z załogami jachtów, z którymi smyrają się moje odbijacze.
Kolejne opuściły marinę w sobotę, my w niedzielę, godzinę po wschodzie słońca. 

Rejs do Brindisi... Już sama nazwa trzyma mnie na dystans. Nie lubię Brindisi. Nie mam dobrych wspomnień. Napiszę, że jedynym dobrym wspomnieniem z Brindisi jest widok oświetlonej rafinerii i tankowców. To jest naprawdę beznadziejne miejsce do pracy. Południe Włoch, palące słońce, na palcach jednej dłoni policzę ludzi, którzy mówią w języku innym, niż włoski, nic w pobliżu - nic poza lotniskiem. A mimo to przeoraliśmy morze, żeby tu dotrzeć w celu wymiany okien w kabinie armatorskiej. Po wymianie, nawą szybę będzie można uchylić wpuszczając do wnętrza świeże powietrze. Takich szyb trzeba wkleić trzy sztuki, które Ferretti wykonało dla nas i wysłało tutaj, po negocjacjach, bo oczywiście problemy musiały się gdzieś po drodze pojawić. Zrządzenie losu, że najbliższym miejscem do wykonania tej pracy jest miejsce, z którym łączy się tyle rozczarowań. Kiedy byliśmy tu  na slipie trzy, może już cztery lata temu, termin zwodowania jachtu opóźnił się o tydzień, bo nie zdążyli wykonać wszystkich prac. I wcale nie dlatego, że robili, co mogli, żeby zdążyć. Dziś zaczyna się bardzo podobnie. Już widzę tabliczkę, na której mogę przeczytać: la strada ai problemi. 
Rzuciliśmy tu cumy w niedzielę wieczorem, ale pracę mogą się rozpocząć dopiero w środę, a może nawet w czwartek. W środę i czwartek ma zacząć tu lać. W niedzielę, armator chce mieć jacht gotowy do wyjścia. Jeśli nie - wyjście opóźni się o tydzień. 
A tym czasem ja nie mam nawet wody, której potrzebuję do spłukania jachtu z soli. Tu działa zasada moja-twoja, albo ja mam wodę, albo ktoś inny. Teraz nie jest moja kolej.
A ja wcale nie chcę zostać tu tydzień dłużej, niż to konieczne. Bo Brindisi to psia dupa. Jej sam środek. Jedynym plusem tego miejsca są "stoczniowe klimaty" - można zrobić kilka fajnych zdjęć. To trochę mało, jak na stocznię remontową...





















































































Co nie zmienia faktu, że jakoś sobie trzeba poradzić i dołożyć starań, żeby jednak praca została wykonana na czas. I to tyle.