czwartek, 5 marca 2015

Here we go again!




























Tyle razy powtarzałem sobie, że nie zrobię już "rowerowego" z mojego mieszkania. Koniec z serwisem w pokoju, magazynem, śmietnikiem i w ogóle z całym tym burdelem, jaki to wszystko tworzy. 
Niestety możliwości są ograniczone, podobnie, jak czas, a zakres prac szeroki. Mamy więc ładny burdel... 

Jakby moich rowerowych gratów było mało to jeszcze piętrzą się graty do roweru dziadka mojej Bejbe, któremu obiecałem wsadzić kupę nowego sprzętu w starą maszynę, żeby już mu tak młodzież nie odjeżdżała na spacerówkach. Ale to wciąż nie koniec, bo na początku tygodnia zaśpiewała mi "żegnajcie nam dziś hiszpańskie dziewczyny..." moja Hiszpańska Dziewczyna i wszystko to, co miałem w bagażniku tego dzielnego Seata znalazło się teraz nie gdzie indziej, jak właśnie w tym słodkim burdelu, który w normalnych warunkach nazywam domem. 

Ani ja, ani moja Bejbe nie przepadamy za bałaganem, łącząc to jeszcze ze świadomością, że lada chwila wyjeżdżam na jacht, atmosfera robi się jeszcze gęstsza. Aż mnie czasem szlag trafia, zwłaszcza w chwilach, kiedy coś się pierdzieli, jak na przykład nie mają w sklepie odpowiedniej długości szprych, ja nie potrafię liczyć i zamawiam coś kompletnie po Wuju Władychu, albo inne tego typu lipne przygody, przez które mam ochotę podpalić to wszystko w pizdu. Ale to może nie najlepszy pomysł jest, bo gdzieś muszę przecież mieć ten niby swój dom. 

Masakra... Bo tak pracuję przy rowerze, sprzątam po pracy, a burdel i tak zostaje... Wszystko to i jeszcze kilka innych rzeczy przypomina mi o tym, że za chwilę wyjeżdżam. Także here I go again... 
Pamiętam wciąż, jak zmęczony liczyłem dni do powrotu do domu, a teraz, chyba tak samo zmęczony, choć sam nie wiem czym, odliczam uciekające dni do powrotu na pokład, gdzie o odpoczynku nie będzie mowy przez długi, długi czas...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz