Lipiec odpadł z kalendarza, w tempie, do którego się już przyzwyczaiłem. Środek sezonu - piasek w klepsydrze w szalonym wirze przepada w przeszłości. Z sierpniem będzie tak samo.
W lipcu stałem się jeszcze starszym dżentelmenem, już teraz lekko blond. W lipcu miałem na pokładzie Panią z TVNu, której obecność sprawiała, że każdy dzień był, jak wakacje w pracy. W lipcu absolutnie nigdy nie wyjechałem na trening - zero - tylko wożenie tyłka w najlepszym do tego towarzystwie.
I w reszcie, w lipcu pierwszy raz od czasu ukończenia kursu - zszedłem pod wodę!
Już zaraz po pierwszych zajęciach w Gdynia Dive moje wyobrażenie na temat zbliżającego się sezonu wyglądało tak: na pokładzie jest więcej niż dwa komplety sprzętu, kompresor, ciągnik podwodny i buddy w postaci mojego armatora, więc nury każdego dnia z przerwami na siku, bo Adriatyk jest wystarczająco ciepły, żeby nie lać w piankę. Rzeczywistość wyglądała tak, jak kontrolki na mostku, kiedy z całej naprzód robi się całą wstecz.
Sprzęt na pokładzie wymagał serwisu, do czego z czasem udało mi się przekonać armatora. Że był zaniedbany przez mojego ulubionego szefa, wiedziałem od pierwszego spojrzenia, lata temu, ale dopiero po kursie rzuciło się w moje oczy tyle nieprawidłowości, że idź pan w cholerę. Zacząłem od przeniesienia kompresora do otwieranego garażu dziobowego, żeby zawsze miał dostęp do świeżego powietrza. Potem spakowałem butle do Hiszpańskiej Dziewczyny i zawiozłem do Saszy - mojego nurkowego guru w Zadarze. Sasza, porządny człowiek kategorycznie odmówił pracy z nimi, gdyż nie miałem dołączonych do nich dokumentów. Wszystko mi wyjaśnił i tym samym zamknął drzwi do atestów. Butle ostatni raz pod wodą były w Dubaju, w okolicach 2008 roku. Nie było w nich piardnięcia gazu, a moja wyobraźnia podpowiadała, że zamiast tego ich wnętrze wypełnia breja skondensowanej wody z olejem i niezliczona ilość wszystkiego, czego na chłopski rozum nikt nie chciałby mieć w płucach. Że w ich wnętrzu na pewno był kibelek przekonałem się po pierwszej próbie użycia kompresora. Powietrze z niego śmierdziało warsztatem, a przyłącze do zaworu butli elegancko wytarłem z żółtego oleju. Lista rosła. Przyciski inflatorów BCD chodziły topornie, one same zesztywniały od nieużywania i prawdopodobnie niewypłukania po ostatnim nurkowaniu cholera wie kiedy. Tylko komplety aparatów oddechowych U.S. Divers wyglądały jako tako.
Moje nurkowanie wyglądało więc, jak miesiąc z kochanką, którą ciągle bolała głowa - armator mówił, że olać to wszystko, chodźmy nurkować, a ja odpowiadałem, że nigdzie się z tym złomem nie wybieram. Ale nurkować chciałem bardzo...
Kompresor, BCD i komplety aparatów oddechowych oddałem w ręce Saszy, ja sam zabrałem się za butle. Mam na pokładzie tyle chemii do wyboru, że jestem wstanie wytłuc zapasy wąglika w Iraku, ale akurat nie znajdujemy się w pobliżu Zatoki Perskiej. Klucz nastawny i gumowy młotek otworzyły dwie z czterech butli. Pozostałe miały nieco inne zawory - i bardzo dobrze - dwie butle wystarczą.
Inspekcja butli potwierdziła stan ich wnętrza, podobny do toalety na dworcu PKP.
Porządnie je wypłukałem wodą z detergentem, nie szczędząc ani wody ani czasu. Następnie wysuszyłem ich wnętrza alkoholem, a ponieważ nie zauważyłem żadnych niepokojących zmian na ściankach, poza dwoma delikatnymi punktami rdzy, wpuściłem do środka środek do dezynfekcji klimatyzatorów i zostawiłem na dobre dwa dni w spokoju. Trzeciego dnia wsadziłem do środka końcówkę pompy rowerowej i przyspieszyłem wymianę powietrza we wnętrzu, po czym znów zostawiłem w spokoju na chyba więcej, niż dobę. Po tej zabawie wszystko wyglądało bueno.
Równolegle przygotowane zawory zostały wkręcone i gdy tylko odebrałem z serwisu sprzęcior, przystąpiłem do testów. Powietrze z butli mogę porównać do wody mineralnej - niby nie ma smaku, ale smakuje. Dwie butle więc i dwa zestawy aparatów - trzeci się nie nadawał, a autoryzowanego serwisu sprzętu U.S. Divers w Chorwacji nie ma. Sasza wtajemniczył mnie też w obsługę kompresora. Założyłem mu log-book i skrupulatnie skreślam krateczki po każdym napełnieniu butli. Przy okazji naszych spotkań kupiłem też sobie pas balastowy. Jakoś ten rodzaj obciążenia bardziej do mnie przemawia, niż znajdujące się na pokładzie "woreczki" pełne ołowianych kulek. Zgadzając się z Panem Strugalskim, że pas balastowy mógłby być okropny, poprosiłem o taki, ale Sasza szybko wziął co potrzebne i zrobił mi na miejscu bardzo elegancki-bo-czarny pas, upominając, że nurkować trzeba tak, żeby nigdy nie musieć go zostawiać na dnie. Tego chłopa nie da się nie lubić! (W dodatku w jego miejscu pracy grał dobry rock, który został wyłączony, kiedy wszedłem - bo profesjonalizm musi przecież być). Obciążenie dobraliśmy tak, żebym mógł nurkować i w sprzęcie i bez.
Po całej tej pracy, po tych pierwszych randkach z nowym dla mnie wciąż ekwipunkiem, wreszcie nadszedł czas, w którym mogłem to wszystko połączyć i zanurzyć się...
Nurkowanie jest niesamowite. Kiedy ostatnim razem oddychałem pod powierzchnią, woda miała dwa stopnie i trzy centymetry w skali Cybula, teraz zawisłem w ciepłym błękicie... Wdech... Wydech...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz