wtorek, 21 kwietnia 2015

What's up!?

Dwa dni temu zrobiłem swoją pierwszą "stówę" w tym roku. Zawsze kryło się w tym więcej, niż z zewnątrz widać. Ta "stówa" to wspomnienia wyjazdów z moim tatą, wyjazdów na rowerową przygodę, która tak - miała się odbyć na stu kilometrach trasy. Było w tym coś ekstra. Pobudka wcześnie rano, śniadanie, pakowanie plecaków, potem rowerów do pociągu. 
Także przygoda pełną gębą, zwłaszcza, że z tatą nigdy nie było tak, że była trasa i trzeba ją było bez sensu przelecieć do domu. Z docelowej stacji kolejowej jechaliśmy na rynek, gdzie szamaliśmy pączki popijając wysokokaloryczną, super elo pro Coca Colą. Jechaliśmy zobaczyć coś konkretnego, czasem kogoś odwiedzić, kogoś, kogo widuje się może raz w roku. Także przygoda pełną gębą...

Pamiętam, jak narwany kiedyś byłem, gdy chodziło o rower i wszystko, co z nim związane. 
Żyłem z chorobą znaną każdemu, kto wchłoną najprawdziwszą pasję, chorobą, której objawami jest poczucie, że nikt nie czuje jej tak mocno, jak ja. Nikt nie wie lepiej ode mnie, jak to jest być zakochanym w trasie, w swoim sprzęcie, no i niestety, choroba ta powoduje, że czasem brzmi się arogancko. 
Z perspektywy czasu wiem też, jakie głupoty się wtedy opowiada, co jakiś czas. 
Całe szczęście to mija. Bo każda pasja, która trwa wystarczająco długo, przechodzi przez fazy. Najpierw jest się tym napalonym na wszystko, ślepo zakochanym, potem zakochanym z konkretnych powodów, później zdobywa się wiedzę i jeszcze więcej wiedzy, z czasem uczy się ją wykorzystywać. 
Pasja staje się dojrzała w chwili, w której zaczynamy ją rozumieć. Tak mi się przynajmniej wydaje. Kiedy zamiast rzucać mięchem po usyfionej smarem kuchni, bo coś "nie działa, a przecież wiem, jak to naprawić", podnosicie słuchawkę. Do serwisu. Bo wiecie, co kryje się za waszym rowerem. Jakie procesy i działania napędzają cały ten rowerowy biznes, który pojęliście i chcecie być częścią.

























I tak jechałem zdobiąc wyświetlacz kolejnymi kilometrami i myślałem o sobie w tym wszystkim.
Przypomniałem sobie skąd w ogóle wziął się rower i dałem się tej myśli zabrać stamtąd, aż do tej konkretnej chwili, w której siedziałem w siodle wymarzonego roweru i jechałem przed siebie.
Zarysował mi się kształt koła, które wydaje mi się, zamknęło się. 
Żeglarstwo morskie dało mi poznać co to jest pasja. Jak to jest mieć to uczucie. 
Uczucie tak wyśmienite, że wymogło poszukiwania czegoś, co podtrzyma ten rausz przez cały rok. 
Rower w jakiś naturalny sposób wskoczył w to wolne miejsce. Mam to szczęście, że obie pasje dorastały razem, uzupełniały się i zabierały mnie dalej. 
Zadbały o to, żeby mój "lifestyle" był taki a nie inny, co zaprowadziło mnie pod drzwi ludzi, których teraz nazywam przyjaciółmi, a jedną szczególną osobę: narzeczoną.
Żeglarstwo zaczęło być pracą na lato, dzięki czemu mogłem wymienić zabitego BMXa na nowiutkiego NSa, moją zgrabną Dirtówkę-Wróżkę, która zapewnia mi sporo frajdy do dziś. 
Trasy wyścigów XC i maratonów napisały rozdział mojego życia, do którego wracam, jak do ulubionego fragmentu książki. I zostawiły po sobie łydę, która wciąż jest coś warta.
A dziś? Dziś pływam sobie. Wiele rzeczy jest innych. Na moich oczach odeszła wyścigowa rama i przyszedł na świat rower z tych Naprawdę Marzeń.
Jakoś tak wciąż mi nie przeszło, więc kiedy pojawiła się przyczyna by pojechać do Koblencji po jeszcze jeden, nie myślałem długo. Zabrałem moją szarą śmigłą maszynę z miejsca, które jest jak muzeum sztuki współczesnej. 
I w tej właśnie chwili miałem ją pod sobą na wspaniałej trasie z widokiem na morze i pasmo Velebitu ze śniegiem na wysokich szczytach. Bajka...
Koło się zamknęło. Żagle dały mi rower, rower podtrzymał ogień, żagle dały mi pracę i rower, rower zapewnia mi odprężenie, żebym miał siłę na kolejne lata... Żeglugi.





Parędziesiąt kilometrów dalej pojawiła się nowa myśl. 
Rower stał się deserem. Muszę sobie na niego zasłużyć. Muszę zjeść czasem naprawdę niedobrą zupę, która już wystygła, tak niedobra jest, ale bez tego nie mogę dostać tego, na co każde dziecko czeka. I wierzę, że wiele z Was ma tak samo. Że pięć, sześć dni obowiązków trzeba zamknąć za sobą, by w ten jeden idealny dzień wyrwać się i zrobić to, po co naprawdę chce się żyć.
Mam nadzieję, że takich deserów macie tak dużo, jak to tylko możliwe. Bo wiecie co?
Moja karteczka, taka mała ściąga z oznaczeniem numerów dróg i nazwami miejscowości ze skrzyżowaniami, miała zapisany taki oto ciąg, z góry na dół:

502 Karin G.
(w lewo)
Novigrad
Posedarie 106
(w lewo)
jakoś do Policnik
Skabrnja
Sukosan
Piwo!
























I tak też było. Znalazłem obiecującą trasę do Policnika, dotarłem do kolejnej miejscowości i kiedy byłem już blisko Sukosanu pomyślałem, że póki co przeżywam idealny dzień, więc warto byłoby, żeby zakończyć go w przyjemny sposób. Butelka piwa, wyciągnięte nogi i mama w słuchawkach telefonu - czy towarzystwo mogłoby być lepsze?

Wiecie co? Tamtej idealnej niedzieli przejechałem 105 kilometrów w cztery godziny. Cztery godziny pięknych widoków, ciekawych myśli, wspaniałych wspomnień i czasu naprawdę tylko do mnie.
Właśnie taką myśl przekazują niektóre filmy rowerowe, jakie można oglądać w Internecie. Realizując scenariusz napisany przez nas samych, można pokusić się o stwierdzenie, że nasze życie jest bliskie ideału. 



Karmcie swoje pasje, niech rosną zdrowe!

Jacor.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz