Nie mam problemów z ludźmi. W
marinach przewijają się najróżniejsi i naprawdę nie mam ani
jednego powodu, by kogoś nie lubić. Jakkolwiek dziś mnie coś
ruszyło i to nawet nie tak, że ktoś coś zrobił – bo nie
zrobił. Po mojej wolnej burcie cumuje jacht. Bardzo mi się podoba.
Załoga prawie, jak sąsiedzi, są z Zadaru, więc trafili na swego –
znów prawie.
Gośćmi na pokładzie są
starzy Niemcy. Naprawdę starzy. Siwi lub biali, pomarszczeni z
brązowymi plamkami na skórze, starzy jak się patrzy Niemcy. Siedzą
wygodnie i w sielskiej atmosferze snują opowiadania o tym, co kogoś
córka robi gdzie, co warto zobaczyć, albo co znaczy coś, co akurat
ktoś powiedział, bo zdaje się, towarzystwo jest nielicho
wykształcone i lubuje się w barwnych rozmowach żywcem wyjętych ze
starych salonów. Załoga dba o to, żeby gościom na pokładzie było
tak dobrze, jak tylko może być – nic specjalnie trudnego – te
stare pierdziele nie wymagają zbyt wiele, zdaje się, że czują się
doskonale w tych swoich rozmowach z kieliszkiem wina, który starcza
na dość długo.
Nie zrozumcie mnie teraz źle...
Wkurwia mnie ten widok. Wkurwia
mnie poważnie.
Nie znam tych ludzi, nie wiem co
robili za młodu, ale wiem na pewno, że świetnie pamiętają czas i
czas po III Rzeszy. I nie – nie oni mnie wkurwiają. Wkurwia mnie,
że wrogie dzieci wojennej zawieruchy siedzą sobie dziś na
pokładzie luksusowego jachtu i popijając dobre wino przeżywają
kolejną młodość. Stali się dla mnie symbolem naszej, polskiej
„klęski zwycięzców”.
Ja nie osądzam tych ludzi. Ja
po prostu do krwi ubolewam, że Mój Kraj zdaje się robić wszystko,
by zwycięski Orzeł Biały wyglądał jeszcze gorzej i coraz gorzej
na tle pokonanego Orła Czarnego.
Były wybory, więc pewnie
niedługo moje ubolewanie przerodzi się w szaleńczą rozpacz.