Z czasem jeździłem na nim coraz mniej. Trochę dlatego, że nie ma z kim, trochę dlatego, że ludzie których spotykam, i którzy mają longboardy, wydają się być trochę zbyt cool, żebym chciał z nimi posiedzieć przy piwku. Wyglądają, jakby czesali wąsy i dobierali spodnie i koszule do koloru traków. Jak ja bym wyglądał z wąsem i w różowej koszuli? Pewnie, jak ktoś, kto kupił sobie Porsche i zakłada czapeczkę z jego logo, kiedy jedzie przewieźć córkę kogoś matki po butikach.
Myślałem, że pora już go schować do szafy, tam gdzie koszulki, w których podobno wyglądam jak gość z liceum.
Myślałem, że mi przeszło. Że to był ostatni zew nieokiełznanej młodości, ostatnia głupota, jaką mogłem zrobić bezkarnie. I jeśli tak było, to dobrze. I dobrze, że jest brzydki. Dobrze, że nie czuję potrzeby strojenia się na niego, i że jeszcze czasem miewam chęć się nim przejechać bujając biodrami, uginając kolana i po prostu wyglądając, jak ktoś, kto ma więcej frajdy w życiu.
Ta sklejka z kanadyjskiego klonu, czy cokolwiek mi tam napisali, a czego już nie pamiętam, kiedy już się na niej stanie jedną i odepchnie drugą nogą, sprawia, że jest w porządku. To jest fajne uczucie.
Wystarczy mieć cel, jak na przykład burzowa chmura nad mariną i bliźniaczy jacht na drugim jej końcu i można spędzić kwadrans zupełnie - inaczej. A to czasem dobrze robi.
Oczywiście nie namawiam was do zmiany żon! Gdyby ktoś pomyślał...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz