Czyli o tym, jak żegnam stare, żeby dotrzeć do nowego.
Prognoza pogody zapowiadała
wiatr i lekkie zafalowanie. Lekkie zafalowanie to dla nas już fala,
ale podjęliśmy decyzję, że wychodzimy najszybciej, jak to będzie
możliwe.
Rano wskoczyłem na rower i
pojechałem po świeży chleb, potem do Nautici kupić licznik
łańcucha kotwicznego, który przestał działać. Licznik wyglądał
podejrzanie używany, ale Tomi uparcie mówił, że jest nowy i
liczył sobie za niego, jak za nowy. Wziąłem go do testu i okazało
się, że nie działa. W świetle dnia było też widać na nim ślady
po wcześniejszym montażu. Nigdy nie przepadałem za tym facetem,
ale to jedyny taki sklep w marinie. Licznik nie działał, pojechałem
go więc oddać, po powrocie spakowałem rower do torby i byliśmy
gotowi. Oddaliśmy cumy o 0900.
Nie było magii w wyjściu z
Sukošanu. Raczej rutyna, jak zawsze – odbijacze na pokład,
klarowanie cum i po schodach na górny pokład – zobaczyć, jak
ładnie. Wyjście w rejs zawsze mnie cieszy. Tych kilka lin łączących
jacht z lądem zmienia wszystko. Zacumowany jacht jest jak ulubiona
koszula na wieszaku w szafie, podczas gdy rejs to udana kolacja z
Bejbe, która nie może się napatrzeć – tak dobrze w niej
wyglądam - Że tak to opiszę w stylu „Suit Up”.
Może pożegnanie ze starą
bazą nie było takie wyjątkowe, bo pożegnałem się dzień
wcześniej na rowerze? Całkiem możliwe, pamiętam, że złapałem
myśl mówiącą, że to ostatnia pętla tutaj. I żeby było
bardziej „wyjątkowo” to jechałem wtedy jedną z pierwszych
dwóch pętli, jakie odkryłem tam na rowerze. Ale równie dobrze
mogło to być podyktowane tym, że ja sam chciałem już zmienić
coś w moim jachtowym bycie. Pięć lat w Sukosanie miało wiele
pozytywów, ale też bywały dni, kiedy miałem go dość. Kiedy nie
chciało mi się gdzieś jechać, bo wiedziałem, że to będzie coś,
co zrobię „znowu”. Gdzieś w takich momentach umiera przygoda.
Trasa do Cavtatu zajęła nam
15 godzin i 45 minut. Znamy ją dobrze z poprzednich lat. Pogoda
dopisywała, warunki do żeglugi były zdecydowanie korzystniejsze,
niż zapowiadała prognoza. Fale zaczęliśmy odczuwać dopiero w
ostatnich pięciu godzinach rejsu i też nie były to fale, które
dawałyby się nam, czy jachtowi we znaki. Czasem padało, więc
mogliśmy sprawdzić w akcji nie tylko stabilizatory, ale też
wycieraczki – trochę żartem.
Cavtat. Port wyjścia/wejścia,
za którym nie potrafię przepadać. Mała, ciasna dziura, do której
muszą wejść wszystkie jachty, zaczynając od kilkumetrowych
żaglówek, po kilkudziesięciometrowe mega-jachty czarterowe.
Nabrzeże graniczne jest szerokie na może piętnaście metrów i nie
można do niego podejść zwodowaną z jachtu motorówką, tylko
jachtem. Nabrzeże Cavtatu jest w kształcie łuku, więc kiedy
jednostki rzucają kotwice podchodząc do niego, bardzo często
dochodzi do sytuacji, w których łańcuchy kotwiczne nakładają się
na siebie i bywa, że plączą się. Słowem – nie najlepsze
miejsce, do tego harbourmaster jest kutafonem.
To wszystko jednak nie ma
najmniejszego znaczenia, kiedy podchodzi się tam przed sezonem,
czterdzieści pięć minut po północy. Byliśmy jedynym jachtem,
mieliśmy więc nieograniczoną swobodę manewrowania, całe nabrzeże
graniczne dla nas i co można uznać za dar od Boga – ciszę na
czas podejścia. Lustro wody i zero wiatru! Poszło gładko.
Następnego dnia, kiedy już
się urzędnicy wyspali, załatwiliśmy dokumentację i odeszliśmy.
Rozpoczęliśmy drugi etap
naszego rejsu – przelot do Bar w Czarnogórze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz