niedziela, 3 maja 2015

Sukošan 0 NM – Cavtat 160 NM; 29.04.2015

Czyli o tym, jak żegnam stare, żeby dotrzeć do nowego.

Prognoza pogody zapowiadała wiatr i lekkie zafalowanie. Lekkie zafalowanie to dla nas już fala, ale podjęliśmy decyzję, że wychodzimy najszybciej, jak to będzie możliwe.
Rano wskoczyłem na rower i pojechałem po świeży chleb, potem do Nautici kupić licznik łańcucha kotwicznego, który przestał działać. Licznik wyglądał podejrzanie używany, ale Tomi uparcie mówił, że jest nowy i liczył sobie za niego, jak za nowy. Wziąłem go do testu i okazało się, że nie działa. W świetle dnia było też widać na nim ślady po wcześniejszym montażu. Nigdy nie przepadałem za tym facetem, ale to jedyny taki sklep w marinie. Licznik nie działał, pojechałem go więc oddać, po powrocie spakowałem rower do torby i byliśmy gotowi. Oddaliśmy cumy o 0900.

Nie było magii w wyjściu z Sukošanu. Raczej rutyna, jak zawsze – odbijacze na pokład, klarowanie cum i po schodach na górny pokład – zobaczyć, jak ładnie. Wyjście w rejs zawsze mnie cieszy. Tych kilka lin łączących jacht z lądem zmienia wszystko. Zacumowany jacht jest jak ulubiona koszula na wieszaku w szafie, podczas gdy rejs to udana kolacja z Bejbe, która nie może się napatrzeć – tak dobrze w niej wyglądam - Że tak to opiszę w stylu „Suit Up”.
Może pożegnanie ze starą bazą nie było takie wyjątkowe, bo pożegnałem się dzień wcześniej na rowerze? Całkiem możliwe, pamiętam, że złapałem myśl mówiącą, że to ostatnia pętla tutaj. I żeby było bardziej „wyjątkowo” to jechałem wtedy jedną z pierwszych dwóch pętli, jakie odkryłem tam na rowerze. Ale równie dobrze mogło to być podyktowane tym, że ja sam chciałem już zmienić coś w moim jachtowym bycie. Pięć lat w Sukosanie miało wiele pozytywów, ale też bywały dni, kiedy miałem go dość. Kiedy nie chciało mi się gdzieś jechać, bo wiedziałem, że to będzie coś, co zrobię „znowu”. Gdzieś w takich momentach umiera przygoda.











































Trasa do Cavtatu zajęła nam 15 godzin i 45 minut. Znamy ją dobrze z poprzednich lat. Pogoda dopisywała, warunki do żeglugi były zdecydowanie korzystniejsze, niż zapowiadała prognoza. Fale zaczęliśmy odczuwać dopiero w ostatnich pięciu godzinach rejsu i też nie były to fale, które dawałyby się nam, czy jachtowi we znaki. Czasem padało, więc mogliśmy sprawdzić w akcji nie tylko stabilizatory, ale też wycieraczki – trochę żartem.
Cavtat. Port wyjścia/wejścia, za którym nie potrafię przepadać. Mała, ciasna dziura, do której muszą wejść wszystkie jachty, zaczynając od kilkumetrowych żaglówek, po kilkudziesięciometrowe mega-jachty czarterowe. Nabrzeże graniczne jest szerokie na może piętnaście metrów i nie można do niego podejść zwodowaną z jachtu motorówką, tylko jachtem. Nabrzeże Cavtatu jest w kształcie łuku, więc kiedy jednostki rzucają kotwice podchodząc do niego, bardzo często dochodzi do sytuacji, w których łańcuchy kotwiczne nakładają się na siebie i bywa, że plączą się. Słowem – nie najlepsze miejsce, do tego harbourmaster jest kutafonem.
To wszystko jednak nie ma najmniejszego znaczenia, kiedy podchodzi się tam przed sezonem, czterdzieści pięć minut po północy. Byliśmy jedynym jachtem, mieliśmy więc nieograniczoną swobodę manewrowania, całe nabrzeże graniczne dla nas i co można uznać za dar od Boga – ciszę na czas podejścia. Lustro wody i zero wiatru! Poszło gładko.
Następnego dnia, kiedy już się urzędnicy wyspali, załatwiliśmy dokumentację i odeszliśmy.

Rozpoczęliśmy drugi etap naszego rejsu – przelot do Bar w Czarnogórze. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz