środa, 7 października 2015

Jak to jest żyć swoim snem?

Mam wrażenie, że żyję w czasach, w których łatwo jest zabłądzić i zgubić samego siebie.
Wszystko wydaje się w zasięgu ręki, o ile smartphone nie leży za daleko. To, co dzisiaj podnieca ludzi jest dla mnie nie do pojęcia. Inną rzeczą jest to, że chyba w ogóle podnieca nas coraz mniej. Prawa ekonomii opisują dzisiejszy świat lepiej niż fizyki. Im czegoś więcej, tym mniej jest warte i dokładnie to się dzisiaj dzieje. Zauważyłem, że nie cieszą mnie niekiedy nowe filmy na pinkbike.com i zaniepokojony przypomniałem sobie nie tak odległe czasy, w których takich filmów szukałem. „Szukałem” jest słowem kluczem. Niespełna dziesięć krótkich nagrań w jednym folderze, które cieszyły tygodniami, a nawet miesiącami. I to nie jest nic złego, że mamy teraz całe dyski zapełnione takimi filmami, złe jest to, że żaden tak naprawdę nie zapisuje się w pamięci tak silnie, jak te pierwsze „znalezione”. Oczywiście są wyjątki, bo chwała na wysokości, raz na bardzo długi czas powstaje dzieło, jak „Life Cycles”.

Mógłbym godziny tracić na próby opisania Wam mojego bałaganu w głowie. Tego, jak to nie zgadzam się na przejadanie swojego życia obserwując życie innych, albo tego, jaki to żal do siebie żywię za porównywanie mojej osoby do najlepszych na świcie, co daje mi tylko poczucie, że jestem do dupy. Więc pora przypomnieć sobie, w czym nie jestem do dupy – nie jestem do dupy w uświadamianiu sobie rzeczy i kiedy otworzę już oczy i spojrzę dalej i ponad, wtedy widzę coś, co bardzo mi się podoba. Widzę siebie w miejscu zwanym „tu i teraz”. Widzę moje życie.


Jest na tej wyspie taka góra... Pantokrator się nazywa i przez wiele tygodni owiana była mitem. Widać ją z pokładu mojego jachtu. Wspina się na ponad dziewięćset metrów, jej szczyt z czerwoną anteną wystaje ponad góry wzrastające z morza. Wiele tygodni temu prawie ją zdobyłem przez czysty przypadek. Wybrałem niefortunną drogę, która okazała się być tą trudniejszą trasą na szczyt, w dniu, w którym zwodowaliśmy motorówkę, żeby dopłynąć z rowerami na brzeg, bym mógł pokazać jednemu z gości na pokładzie piękno „głębi wyspy”. Zapewnienia o formie mojego podopiecznego rozwiały się dość szybko, kiedy widziałem jak słabnie na - trzeba to uczciwie zaznaczyć - bardzo, bardzo, bardzo stromej serpentynie. Wspinaliśmy się jak Baranki Boże, on na górskim e-biku, który najwidoczniej nie był wstanie go wystarczająco wspomóc, ja na szosówce – po górskiej drodze uklepanej z luźnych kamieni. Moja przyczepność stała się zerowa, a igła jego energii leżała na podłodze, więc kiedy troszkę jadąc i sporo pchając dotarliśmy do asfaltowej drogi, ostatniego odcinka na szczyt, mając jedynie siedemnaście metrów w pionie do pokonania – zdecydowaliśmy zjechać asfaltem na dół i odnaleźć trasę do miejsca, z którego nas zabiorą na pokład. No cóż, niektórzy odpuszczali szczyt Everestu, żeby przeżyć, więc...

Od tamtej porażki, nad Pantokratorem zawisła kolejna mistyczna chmura.
Trzy tygodnie temu, ruszyłem ponownie. Jechałem sam, na rowerze dobranym do terenu, z plecakiem pełnym wszystkiego, co mogłoby mi być potrzebne i ze świadomością, że jadę dać sobie w kość. Ponieważ każda przygoda jest bardziej przygodowa, jeśli gdzieś trzeba najpierw dojechać samochodem, wpakowałem rower do busa i przejechałem nim najbardziej obciążony ruchem odcinek drogi, zostawiając go możliwie blisko wjazdu na szlak.
Początek jest stromy. Naprawdę stromy. Jest tak stromy, że za każdym razem, kiedy spojrzałem w stronę morza, miałem wrażenie, że w kilka agrafek wspiąłem się na dziesiątki metrów. I tak też było. Kiedy betonowa ściana połączyła się z drogą asfaltową, wszystko wynormalniało. Pusta droga: zbocze po lewej, ściana po prawej i zdecydowanie łagodniej. Szosa ta bez ostrzeżenia przechodzi w szeroką kamienną drogę, która wije się prawie na sam szczyt. Jeden odcinek jest wybitny – kamienie są tak luźne, że ciężko utrzymać linię, a kiedy raz trafiłem na kamień, który mnie zatrzymał, dobrych kilka prób kosztował mnie powrót na siodło. Musiałem znaleźć jakkolwiek stabilny grunt, żeby tylne koło złapało przyczepność i pozwoliło mi męczyć się dalej w drodze na górę. Dowcip ten szlak też ma cięty. Wcześniej, jeszcze na asfalcie minąłem „zdekompletowany” szkielet kozy i chyba słyszałem jakieś żarciki zza krzaków...
Teren wokół Pantokratora do złudzenia przypomina Chorwację. Suche kamienie, wysuszone krzewy, zupełnie, jak kiedyś... Ze wspomnień wyrwała mnie grupa kolarzy, która zdobywała górę asfaltem. Mignęli mi chwilę przed tym, jak mój szlak dołączył do drogi i jeśli ktoś ma w sobie ducha rywalizacji, to już się domyślił co nastąpiło. Dopadłem ich, wyprzedziłem, miałem już pół piwa wypitego, kiedy ci wgramolili się do knajpy na szczycie.
A co jest na szczycie? Kościół. I antena. No i knajpa oczywiście. Widoki są super i ma się okazję do usłyszenia zachwytów w języku niemieckim. Serio, na całej wyspie nie znalazłem drugiego takiego miejsca, które uległoby tak totalnej dominacji Niemców.
Popatrzyłem sobie na panoramę Albanii, na miasto Korfu, wygrzałem się trochę w słońcu i uznałem, że pora wracać, bo romantyzmu w tym miejscu brak.
Zjazd zaplanowałem inną górską drogą, której koniec miałem dopiero odkryć. Okazało się, że ta zbiega się na samym prawie końcu ze szlakiem, którym podjeżdżałem, więc do samochodu miałem blisko. Dlaczego tak bez emocji o zjeździe? Bo większych emocji nie było. Musiałem uważać na prędkość z jaką wchodziłem w zakręty, na to, czy coś nie jedzie w przeciwną stronę, szału nie było. Szkoda. Ta wyspa w ogóle cierpi na brak dobrej jazdy w terenie.
Przejechałem tamtego dnia 28 kilometrów w dwie godziny i trzydzieści jeden minut wspinając się łącznie na wysokość 937 m n.p.m. I kiedy zastanawiałem się, dlaczego nie widzę w tym fajerwerków, przypomniałem sobie, że przecież Veliko Rujno w chorwackim Velebicie jest na 950 metrach i wjechałem tam więcej, niż jeden raz. W tym momencie rozwiała się niemal każda mityczna chmura otaczająca Pantokrator, ale jedna, największa, wciąż utrzymywała swoją pozycję.










Pokonany na Treku Pantokrator wciąż był straszny. Za cholerę nie wiedziałem w jakim stylu poradziłbym sobie z nim „robiąc go” szosą. Żeby podnieść poprzeczkę zdecydowałem, że ruszę z mariny i wrócę do mariny pokonując w drodze ze szczytu jeszcze jeden, przepiękny odcinek, który nie tylko pozwalał zbudować ciekawą pętlę, ale też oferował genialną jazdę. To już brzmiało, jak wyzwanie, które wymagało przygotowania, więc korzystając z większej ilości prywatnego czasu, jakim mnie ostatnio obdarowano, przygotowywałem się solidnie, a owe przygotowania skumulowały się w postaci piątku - pierwszego dnia mojego Idealnego Weekendu...

To jest nawet proste, kiedy się nad tym zastanowię. Żeby nie żyć cudzym życiem, trzeba żyć swoim. Mówią to pod koniec niemal każdego „epickiego” filmu wrzuconego na Vimeo.
W rzeczywistości nic nie jest proste. „Nie można tak po prostu rzucić wszystkiego w cholerę i przeżywać przygody”. I nagle czuję, że sięgam po zakurzoną pozycję w zapomnianym kącie biblioteczki... Wysuwam ją delikatnie, obracam w dłoniach, czuję, jak w skórę wnika kurz. Przecieram go i widzę tytuł: „Życie Jacka”. Znam tą pozycję. Otwieram książkę na ostatnich zapisanych stronach, czytam ostatnie zdania, które opisuję chwilę obecną. Tu i teraz...
Żyjąc przygodą szósty rok, łatwo jest zapomnieć, że to coś innego, jak zwykłe życie. Już nigdy nie chcę zapomnieć.

Moi mili, więc mamy ten piątek, który niedawno minął, mamy mnie z silną nogą i motywacją. Mamy mój rower gotowy do drogi i idealny refren wciąż odtwarzający się w głowie:
Here we go, here we go, here we go!” - ruszam zdobyć ten szczyt!
Z mariny Gouvia przez Dassię do Ipsos i dalej serpentynami do Spartilas. Na tym odcinku dochodzę innego kolarza, pozdrawiam go i jest mi świetnie z tym, że odjeżdżam mu bez wysiłku. Moje nogi pracują, jak zadbana maszyna, głowa wolna od trosk, wszystko gra.
Dojeżdżam do skrzyżowania i wjeżdżam na drogę do Strinilas, skąd już prosto na szczyt. Ten mi się w końcu pokazuje, spoglądam na licznik i dostrzegam szansę zrobienia go w półtorej godziny. To brzmi, jak wyzwanie! Wyciskam ile noga pozwala, czuję się, jakbym zdobywał górki etap, a jadę w koszulce w czerwone kropy, więc mam co udowadniać. Ludzie na ostatnich, bardzo stromych metrach pokazują kciuki w górze, mnie zawsze takie głaskanie ego cieszy, więc naprzód, zaczynam walczyć już nie o półtorej godziny, ale godzinę dwadzieścia pięć! Pełen piec! I już...
Godzina dwadzieścia siedem - jestem mega zadowolony. 27 kilometrów z jednego na 915 metrów n.p.m., w takim czasie, z takim samopoczuciem, może cieszyć i mnie cieszy. Czuję się świetnie siedząc na murze, sącząc niebieską chemię z bidonu i słuchając niemieckich zachwytów gapiąc się na podziwiające mnie koty. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i mogę ruszać dalej.
O ile kolarstwo górskie na Korfu jest słabe, o tyle szosowe rozbraja. Trasy wiodące przez góry, niekończące się zjazdy i podjazdy wśród panoram zapierających dech... Nigdy nie jeździłem w takich warunkach. Każdy jeden podjazd jest nagradzany widokami, które wprawiają w zakłopotanie, bo przecież takie rzeczy to tylko na widokówkach... Na zjazdach trzeba bardzo uważać, ale są fenomenalne. Gubi się wysokość w takim tempie, że w uszach świszczy!
Zjeżdżam do Sgourades i znów podjazd do Zigos i dalej do Sokraki, skąd zaczyna się zjazd do samego morza i dalej do Gouvi, gdzie czka schłodzone piwo i wciąż jeszcze godzina ciepłego słońca. Nie wiozłem ze sobą GPSa, ale łączna wysokość podeszła pod tysiąc metrów, przejechałem 59,5 kilometra w czasie 2 godziny 39 minut. To była jedna z najlepszych jazd, jakie tutaj zrobiłem. Zjeżdżając z Pantokratora zatrzymałem się przy knajpie, gdzie poprosiłem o gazetę, albo cokolwiek innego, co mógłbym sobie wsadzić pod koszulkę, żeby osłonić klatkę na zjazdach i wiecie co? Urocza kelnerka i jej mama doszły do wniosku, że podarują mi jednorazowy obrus, który spełnił swoje zadanie idealnie. Świadomość, że pruje się w dół i nie marznie przez ludzką życzliwość, ogrzewa dodatkowo i wzbogaca już i tak udany wyjazd, a ponieważ żyję swoim snem, wędruję z puszką piwa na dziób, gdzie kładę się na materac i pozwalam promieniom słońca głaskać moje zadowolone z życia ciało...









Żeby weekend był idealny, trzeba było ten ogień podtrzymać. Na niedzielę zaplanowałem nurkowanie, a w sobotę zamierzałem zdobyć kolejną górę, która nie wiem dlaczego, nazywa się dokładnie tak, jak ta pokonana w piątek. Plan zakładał zdobycie jej na góralu w nadziei odkrycia dobrego zjazdu. Ale w mojej głowie pojawił się jeszcze jeden pomysł – kawa na szczycie.
Tego dnia miało troszkę popadać i zrobiło się chłodniej, wszystko więc zapowiadało wyjazd pełen męskiego romantyzmu, do którego kawa po prostu pasuje.
O pierwszej popołudniu byłem gotowy. Plecak spakowany, rower gotowy, ruszyłem więc „chwytać dzień”. Pierwsze dziesięć kilometrów to przebijanie się przez miasto i ruchliwą drogę dojazdową do lotniska. W smrodzie spalin i natężonym ruchu... Nic fajnego.
Kiedy się już zjedzie z głównej drogi, wszystko nabiera sensu. Długi podjazd przez kilka mikro miejscowości. Mijam gaje oliwne, poletka z winoroślami, aż dojeżdżam w końcu do drogi prowadzącej na szczyt. Tu kończy się asfalt i zaczyna beton, głównie dlatego, że znów jest stromo.
I to przez bardzo długi czas... Wspinałem się między działkami, sadami i ponieważ Grecja jest w czarnym tyłku – terenami na sprzedaż. Dojechałem do miejsca, w którym kończą się żarty i zaczyna naprawdę niezły luj do wjechania. I tak deptałem w te korby, aż w końcu wjechałem na górę, a tam...? Mały kościółek pomalowany na biało, dwie kamienne ławeczki, zapierająca dech panorama na otwarte morze i zachodnie wybrzeże poprzecinane górami i wspinającymi się z wody skałami... Bajka, taka tylko dla mnie. Żadnego Niemca, nikogo, żadnej restauracji, kotów, nic... Cisza, kilka kropel deszczu i cała tona świętego spokoju... To jest zdecydowanie moja ulubiona góra tutaj. Wznosi się na 543 m n.p.m. co w zupełności wystarcza, żeby poczuć się wysoko, a podjazd wymaga tyle, że docenia się nagrodę. Pyszna, gorąca kawa tam to przyjemność, którą ciężko do czegokolwiek porównać. To trzeba choć raz zrobić, żeby wiedzieć.
Droga na dół to cztery ślepe próby znalezienia alternatywnego zjazdu, niestety wszystkie nieudane. Musiałem wracać po kilku, a czasem po kilkuset przebytych metrach. Jak już wspomniałem – kolarstwo górskie na Korfu jest słabe... Ale to wciąż był genialny wyjazd, pełen „tego czegoś”, co sprawia, że czujmy się, jak podczas przygody, a nie sobotniej rundki na rowerze.
51,3 kilometra, 3 godziny 46 minut i 956 metrów w pionie. Ładnie.
Wiecie, ja jestem prostym facetem, dlatego po powrocie na jacht najbardziej na świecie podoba mi się pomysł polegający na wyciągnięciu piwka i walnięciu się wygodnie... Co też zrobiłem!
Z zamkniętymi oczami zanurzałem się pod wodę. Wdech, wydech... Niedziela była coraz bliżej.













Mamy więc niedzielę, dzień, w którym pierwszy raz od prawie roku zanurkuję nie sam, a z centrum nurkowym. Jest ogromna różnica między nurkowaniem solo a nurkowaniem przygotowanym przez profesjonalistów. Przede wszystkim bezpieczeństwo, ale też lokacje nurkowe, których nie trzeba szukać, a w które jest się zabieranym, po wcześniejszym zaznajomieniu z nimi na odprawie. Komfort takiego nurkowania jest nieporównywalnie większy, przez co cała zabawa lepsza.
Nurkowanie na zachodnim wybrzeżu Korfu jest niesamowite. Wczorajsze nurkowiska nie były zbyt odległe od bazy, więc fala od strony otwartego morza nie zdążyła nikogo zmęczyć, a same miejsca, tak bliskie – bardzo ciekawe. Mogliśmy zaglądać do jam, cieszyć się podwodnym życiem, przepływać przez szczeliny, krótko pisząc – cieszyć gębę, co zawsze powoduje zalewanie maski, ale spróbuj się człowieku nie cieszyć!
Dla mnie, po dwóch ambitnych dniach w siodle, zawiśnięcie w toni było przemiłą odmianą. Czasem, kiedy łapię kierownicę w dolnym chwycie, czuję się jak pilot myśliwca w manewrze bojowym. Prędkość mnie pochłania, a dynamika oczarowuje. Pod wodą jestem w zupełnie innym świecie, nie tylko w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kiedy nurkuję, czuję się, jak we wnętrzu samego siebie. Wszystko odbywa się wolniej, wszystkiego trzeba być świadomym, pod wodą jest się swoją własną maszyną. Kiedy chcę się unieść, muszę wziąć głęboki wdech, kiedy zanurzyć, wypuścić powietrze z płuc, to tak, jakbym pilotował swój rower myślami. Coś niesamowitego...
Spędziłem bardzo przyjemny czas z fajnymi ludźmi. Po nurkowaniu mogłem w spokoju zadbać o sprzęt, więc nie musiałem tego robić po powrocie, a to zawsze dobrze. Fajnie jest po nurkowaniu zalogować wszystko, zgarnąć pieczątki i podpisy, pogadać, poplanować trochę...
A po wszystkim wsiąść do samochodu, włączyć radio i ruszyć... Kiedy dzień ma swój rytm, swój porządek, wtedy czuję się szczęśliwy. Czuję się na miejscu, czuję, że jestem słońcem mojego układu.


Udało mi się przeżyć Idealny Weekend. Udało mi się stworzyć coś w miejsce odtwarzania.
Ostatnio jestem trochę pogubiony i uświadomienie sobie, że mogę żyć własnym snem bardzo mi pomogła. I tak, pewnie, za mój sen muszę płacić ogromną cenę, jaką jest bycie tak daleko od mojej żony, rodziny i przyjaciół, ale... Każdy z nas płaci jakąś cenę za spełnianie marzeń. Życzę Wam z całego serca, żebyście za większość z nich mogli po prostu zapłacić pieniędzmi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz