Mam
to niesamowite szczęście, że w odległości sześćdziesięciu
kilometrów od jachtu, znajduje się brama wejściowa do mojego
prywatnego raju.
Jeżdżę
do Starigradu-Paklenicy czwarty rok i choć trasę znam na pamięć,
za każdym razem, kiedy Hiszpańska Dziewczyna opuszcza Zadar
wspinając się na wzgórze, na widok odsłaniającego się przede
mną pasma tych wyjątkowych gór dostaję głupawki. Zaczynam
śpiewać albo gwizdać melodię, która leci w radiu, wznosić
okrzyki podniecenia i w ogóle – muszę wyglądać na szczęśliwego.
Szczęście
to wyjątkowe uczcie, które moim zdaniem ma moc uzdrawiającą.
Widzę je często, jak plik z aktualizacją systemu, który wnika w
nas, łączy się z miliardami drobnostek, które nas tworzą i
ustawia je, optymalizuje, naprawia, wyrzuca zbędne.
Mogę
napisać, że „Woda & Góry wersja 1.0” jest programem
aktualizującym moją duszę.
To
po prostu działa...
Wczoraj
znów odsłonił mi się Velebit na Jadranskiej Magistrali numer 8.
Był inny – na jego najwyższych szczytach błyszczał śnieg. W
maju to nie jest tutaj normalne. W drugiej jego połowie jeszcze
mniej.
Wszedłem
na szlak główną bramą i kanionem Velika Paklenica maszerowałem w
górę. Sezon wspinaczkowy już od dawna otwarty, na jednej z
koszulek przeczytałem świetny tekst: „Urodzony by się wspinać,
zmuszony by pracować”. To, co teraz napiszę może się wydać
rozczarowaniem, dla osób, które poszukują ducha inspiracji w
zaawansowanym spirytyzmie, czy głębokiej filozofii, ale właśnie
ten tekst z jednego z T-shirtów, już w dziesiątej minucie marszu,
pomógł uporządkować mój prywatny burdel w głowie. Bo to cała
prawda o mnie: ja żyję dla moich pasji, pracuję, żeby móc sobie
pozwolić na ich realizację, a żeby co niektórych zbulwersować –
moja praca jest moją pasją. Koło idealnego życia, w które sam
nie wiem po jaką cholerę, sypię piach, żeby poczuć się odrobinę
gorzej, bo to nie wypada czuć się z samym sobą dobrze? Czasem
myślę, że robię to tylko po to, żeby mieć powód trzeźwo
patrzeć na świat poza mariną. I jak widać jest to „małe piwo”,
które można naprawić komerchą prosto z Chin, byle tekst chwycił.
No nie do końca właśnie.
Anića
Kuk. 712 m n.p.m. Drogowskaz kierujący na szlak, w który wchodzę.
Strome, ale bardzo przyjemne podejście. Żadna klatka schodowa a la
Tatry. Na sam szczyt nie wchodzę – byłem już na nim dwa razy, od
razu więc kieruję się na Grabovą dolinę i dalej do Jurline (650
m n.p.m.). Robię się głodny, patrzę na zegarek i prawie czuję,
jak Marijo rozpala grill w Ramića
Dvori, gdzie docelowo zmierzam.
Mam
problemy z zapamiętywaniem chorwackich nazw dlatego staram się je
kojarzyć na zasadzie: Jurline = Jurek; Mala Močila
= małe moczenie – i tak, podtekst seksualny w tym jest.
Tej
zimy wyjątkowo obficie padało, cały poprzedni tydzień zresztą
też, dlatego wszędzie było bardziej zielono, szum potoków
donośniejszy, a miejscami szlak ginął w wysokiej trawie.
Trzygodzinny
marsz regulował moje tryby. Znów byłem poukładanym młodzieńcem
bez większych zmartwień, ale to zejście do schronu w Ramića
Dvori było miejscem resetu.
Tam
jest po prostu inaczej. Dziesięć minut niżej znajduje się
„oficjalne” schronisko, ale jak to powiedział pewien Niemiec
siedząc z kieliszkiem rakiji, gapiąc się w przepiękną panoramę:
„jedes arsch kann dort gehen, hier sind nur die beste leute”.
I
coś w tym jest. I dobrze, że tak jest. Ja się tam czuję, jak u
siebie, chociaż jestem tak samo gościem, jak każdy inny. Pewnie,
fakt, że jestem tam kilka razy w roku, swoje pozmieniał na linii ja
- Marijo, ale nie trzeba się tam pojawiać regularnie, nie trzeba
być atrakcją, kiedy zjeżdża się do niego na rowerze z
przesławnej „Strażby”, ani nawet nie trzeba okazywać chęci
bratania się – tam po prostu człowiek jest mile widziany i to się
czuje.
Ja,
kiedy pierwszy raz zjechałem tam ze Stražbenicy,
zauroczyłem się z miejsca. Potem się zakochałem i dziś uważam,
że jest to jeden z najważniejszych depozytów „wiary we
wszystko”, jaki mam.
Godzinę
zejścia odłożyłem dwa razy. Po prostu uznałem, że kiedy wrócę
na pokład, to sięgnę po piwo i spędzę resztę godzin pozostałych
do spania przed komputerem w ten mało twórczy sposób. Towarzystwo
tylko mi w tych decyzjach pomagało. Poznałem tam Roberta i Kathrin,
młode małżeństwo z dwuletnią córeczką w nosidle na plecach.
Chemia zadziałała od razu i tak jakoś ciężko było się nam
rozstać. Postanowiliśmy zejść razem, potem zjeść razem kolację,
w końcu wymieniliśmy się kontaktami i pożegnaliśmy. Mógłbym
ich jeszcze kiedyś w moim życiu spotkać. Oni byli, jak plakat
promujący małżeństwo, które ja sam chciałbym mieć. Serio.
Po
co ludzie łażą w te góry? Po cholerę się pchają z tymi
rowerami gdzieś, gdzie tylko zabić się jest łatwo? Po co lezą
kilka godzin po kamlotach, żeby napić się i zjeść, skoro można
przecież wyskoczyć w klapkach do baru obok?
Większość
ludzi, którzy przyjeżdżają do Chorwacji to właśnie takie liche
przykłady. Dla nich ten kraj to plaże, niestety kamieniste,
browarek w łapie i leżaczek pod tyłkiem. Coś tam zdjęć porobią
w starych częściach miast, bo jak nie wrzucą na fb, to nikt im nie
uwierzy, że gdziekolwiek byli. Wracają tacy potem do domu i jedyne
co im zostaje to opalenizna i ileś tam „lajków”.
Oczywiście
są wyjątki. Podczas mojego marszu spotkałem jednego i jedynego
człowieka na szlaku, który ewidentnie padł ofiarą samego siebie.
Szedł moją trasę w drugą stronę, nie miał dokładnej mapy, nie
miał butów, miał to, co wydawało się najlepsze w torbie, kiedy
dowiedział się o Paklenicy i nie potrafił sobie odmówić wejścia
do tego parku. Prosiłem, żeby był bardzo ostrożny podczas
wspinaczki na Aniće Kuk, bo widząc
jego adidasy tylko tyle mi przyszło do głowy. To jest problem. To,
że jednak przyjeżdżają tutaj ludzie, którzy lubią łazić po
górach, ale nie przygotowują się do tego, gdyż nie mają pojęcia
o nich. Temu kolesiowi się pewnie udało, a może zrezygnował, nie
wiem. Zdecydowanie bezpieczniej byłoby, gdyby ludzie wchodzili w
Velebit świadomie. Z drugiej jednak strony, rozpowszechnienie tych
„moich miejsc”, może doprowadzić do tego, że wejdę kiedyś do
Ramićy Dvori i usłyszę siedzące
przy stole puste bębny, czując się, jak czasami człowiek się
czuje w schronie nad Morskim Okiem.
Nie
chciałbym stracić tego, ani żadnego z moich miejsc na tym ziemskim
padole. Gdzieś przecież muszę się porządkować. Czasem tylko
odkurzyć. Umówmy się więc, że nadal tylko „dobrze ludzie”
będą się tam spotykać. A jeśli byłoby ich i z dziesięć razy
tyle, co teraz – to tylko pomogłoby nie tracić wiary, że
dobrych ludzi jest jednak sporo. Tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz