wtorek, 20 maja 2014

Velebit.

Mam to niesamowite szczęście, że w odległości sześćdziesięciu kilometrów od jachtu, znajduje się brama wejściowa do mojego prywatnego raju.
Jeżdżę do Starigradu-Paklenicy czwarty rok i choć trasę znam na pamięć, za każdym razem, kiedy Hiszpańska Dziewczyna opuszcza Zadar wspinając się na wzgórze, na widok odsłaniającego się przede mną pasma tych wyjątkowych gór dostaję głupawki. Zaczynam śpiewać albo gwizdać melodię, która leci w radiu, wznosić okrzyki podniecenia i w ogóle – muszę wyglądać na szczęśliwego.

Szczęście to wyjątkowe uczcie, które moim zdaniem ma moc uzdrawiającą. Widzę je często, jak plik z aktualizacją systemu, który wnika w nas, łączy się z miliardami drobnostek, które nas tworzą i ustawia je, optymalizuje, naprawia, wyrzuca zbędne.
Mogę napisać, że „Woda & Góry wersja 1.0” jest programem aktualizującym moją duszę.
To po prostu działa...
Wczoraj znów odsłonił mi się Velebit na Jadranskiej Magistrali numer 8. Był inny – na jego najwyższych szczytach błyszczał śnieg. W maju to nie jest tutaj normalne. W drugiej jego połowie jeszcze mniej.
Wszedłem na szlak główną bramą i kanionem Velika Paklenica maszerowałem w górę. Sezon wspinaczkowy już od dawna otwarty, na jednej z koszulek przeczytałem świetny tekst: „Urodzony by się wspinać, zmuszony by pracować”. To, co teraz napiszę może się wydać rozczarowaniem, dla osób, które poszukują ducha inspiracji w zaawansowanym spirytyzmie, czy głębokiej filozofii, ale właśnie ten tekst z jednego z T-shirtów, już w dziesiątej minucie marszu, pomógł uporządkować mój prywatny burdel w głowie. Bo to cała prawda o mnie: ja żyję dla moich pasji, pracuję, żeby móc sobie pozwolić na ich realizację, a żeby co niektórych zbulwersować – moja praca jest moją pasją. Koło idealnego życia, w które sam nie wiem po jaką cholerę, sypię piach, żeby poczuć się odrobinę gorzej, bo to nie wypada czuć się z samym sobą dobrze? Czasem myślę, że robię to tylko po to, żeby mieć powód trzeźwo patrzeć na świat poza mariną. I jak widać jest to „małe piwo”, które można naprawić komerchą prosto z Chin, byle tekst chwycił. No nie do końca właśnie.





Anića Kuk. 712 m n.p.m. Drogowskaz kierujący na szlak, w który wchodzę. Strome, ale bardzo przyjemne podejście. Żadna klatka schodowa a la Tatry. Na sam szczyt nie wchodzę – byłem już na nim dwa razy, od razu więc kieruję się na Grabovą dolinę i dalej do Jurline (650 m n.p.m.). Robię się głodny, patrzę na zegarek i prawie czuję, jak Marijo rozpala grill w Ramića Dvori, gdzie docelowo zmierzam.
Mam problemy z zapamiętywaniem chorwackich nazw dlatego staram się je kojarzyć na zasadzie: Jurline = Jurek; Mala Močila = małe moczenie – i tak, podtekst seksualny w tym jest.
Tej zimy wyjątkowo obficie padało, cały poprzedni tydzień zresztą też, dlatego wszędzie było bardziej zielono, szum potoków donośniejszy, a miejscami szlak ginął w wysokiej trawie.





Trzygodzinny marsz regulował moje tryby. Znów byłem poukładanym młodzieńcem bez większych zmartwień, ale to zejście do schronu w Ramića Dvori było miejscem resetu.
Tam jest po prostu inaczej. Dziesięć minut niżej znajduje się „oficjalne” schronisko, ale jak to powiedział pewien Niemiec siedząc z kieliszkiem rakiji, gapiąc się w przepiękną panoramę: „jedes arsch kann dort gehen, hier sind nur die beste leute”.
I coś w tym jest. I dobrze, że tak jest. Ja się tam czuję, jak u siebie, chociaż jestem tak samo gościem, jak każdy inny. Pewnie, fakt, że jestem tam kilka razy w roku, swoje pozmieniał na linii ja - Marijo, ale nie trzeba się tam pojawiać regularnie, nie trzeba być atrakcją, kiedy zjeżdża się do niego na rowerze z przesławnej „Strażby”, ani nawet nie trzeba okazywać chęci bratania się – tam po prostu człowiek jest mile widziany i to się czuje.
Ja, kiedy pierwszy raz zjechałem tam ze Stražbenicy, zauroczyłem się z miejsca. Potem się zakochałem i dziś uważam, że jest to jeden z najważniejszych depozytów „wiary we wszystko”, jaki mam.
Godzinę zejścia odłożyłem dwa razy. Po prostu uznałem, że kiedy wrócę na pokład, to sięgnę po piwo i spędzę resztę godzin pozostałych do spania przed komputerem w ten mało twórczy sposób. Towarzystwo tylko mi w tych decyzjach pomagało. Poznałem tam Roberta i Kathrin, młode małżeństwo z dwuletnią córeczką w nosidle na plecach. Chemia zadziałała od razu i tak jakoś ciężko było się nam rozstać. Postanowiliśmy zejść razem, potem zjeść razem kolację, w końcu wymieniliśmy się kontaktami i pożegnaliśmy. Mógłbym ich jeszcze kiedyś w moim życiu spotkać. Oni byli, jak plakat promujący małżeństwo, które ja sam chciałbym mieć. Serio.





Po co ludzie łażą w te góry? Po cholerę się pchają z tymi rowerami gdzieś, gdzie tylko zabić się jest łatwo? Po co lezą kilka godzin po kamlotach, żeby napić się i zjeść, skoro można przecież wyskoczyć w klapkach do baru obok?
Większość ludzi, którzy przyjeżdżają do Chorwacji to właśnie takie liche przykłady. Dla nich ten kraj to plaże, niestety kamieniste, browarek w łapie i leżaczek pod tyłkiem. Coś tam zdjęć porobią w starych częściach miast, bo jak nie wrzucą na fb, to nikt im nie uwierzy, że gdziekolwiek byli. Wracają tacy potem do domu i jedyne co im zostaje to opalenizna i ileś tam „lajków”.
Oczywiście są wyjątki. Podczas mojego marszu spotkałem jednego i jedynego człowieka na szlaku, który ewidentnie padł ofiarą samego siebie. Szedł moją trasę w drugą stronę, nie miał dokładnej mapy, nie miał butów, miał to, co wydawało się najlepsze w torbie, kiedy dowiedział się o Paklenicy i nie potrafił sobie odmówić wejścia do tego parku. Prosiłem, żeby był bardzo ostrożny podczas wspinaczki na Aniće Kuk, bo widząc jego adidasy tylko tyle mi przyszło do głowy. To jest problem. To, że jednak przyjeżdżają tutaj ludzie, którzy lubią łazić po górach, ale nie przygotowują się do tego, gdyż nie mają pojęcia o nich. Temu kolesiowi się pewnie udało, a może zrezygnował, nie wiem. Zdecydowanie bezpieczniej byłoby, gdyby ludzie wchodzili w Velebit świadomie. Z drugiej jednak strony, rozpowszechnienie tych „moich miejsc”, może doprowadzić do tego, że wejdę kiedyś do Ramićy Dvori i usłyszę siedzące przy stole puste bębny, czując się, jak czasami człowiek się czuje w schronie nad Morskim Okiem.




Nie chciałbym stracić tego, ani żadnego z moich miejsc na tym ziemskim padole. Gdzieś przecież muszę się porządkować. Czasem tylko odkurzyć. Umówmy się więc, że nadal tylko „dobrze ludzie” będą się tam spotykać. A jeśli byłoby ich i z dziesięć razy tyle, co teraz – to tylko pomogłoby nie tracić wiary, że dobrych ludzi jest jednak sporo. Tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz