piątek, 31 stycznia 2014

Zarabianie, wydawanie a wydawanie.

Wiesz co? Twoja pasja wcale nie jest droga!
Nie ważne, co pochłonęło cię bez reszty. Naprawdę.

Ponieważ wciąż czuję niedosyt nurkowania i mam sporo czasu wolnego - siedzę przed kompem i chłonę "Internet". Wiem już, jakiego suchara chciałbym kupić, jakie skrzydło i jaki pierwszy i drugi stopień automatu oddechowego. Wiem nawet, ile to wszystko kosztuje i gdzie to kupić.
Z kolarstwem znamy się zdecydowanie dłużej, więc tu więcej spraw i kosztów jest oczywistych. 
Każdy, kto choć raz serwisował swoją amortyzację, kupował nowe koła, zmieniał hamulce, czy cokolwiek innego tak naprawdę robił, wie, z jakimi kosztami musi się liczyć. 

Praca to zazwyczaj czynność wymagająca znieczulenia i nasz mózg doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Znieczula więc naszą orkę przyjemnymi wizjami nagrody za nią. Zarabiamy kasiorę na realizację naszych pasji! A cała reszta... No żreć trzeba, trudno!

Jest tylko jeden problem... Rzeczywistość, która nie jest wolna od wypadków.
Przywaliłem jakiś czas temu samochodem w inny samochód i musiałem ponieść koszty naprawy przodu. Nie przywaliłem jakoś spektakularnie, ot tak, raczej zwyczajnie, bo laska przede mną miała silniejsze heble. 650,- złotych - ponoć darmoszka. Teraz mrozy "chwyciły" i okazało się, że akumulator, leciwy już, można by zmienić na nowy, żeby kupić sobie "niezawodny zapłon z rana". Niecałe 300,- złotych. Okresowy przegląd techniczny: 99,- złotych. Leci mała lista...
I cholera...! Żaden z tych wydatków nie jest ani przyjemny, ani dniami planowany, ani w ogóle nic!
Czy cieszy cię nowa lampa w samochodzie? Mnie kurde nie! Nowa osłona chłodnicy? Polakierowany zderzak...? A nie mogłeś kiedyś spać przez wizje zakupu "wymarzonego akumulatora"?! 
Na aparat oddechowy dają 10 lat gwarancji. Dostałeś jakąkolwiek gwarancję za "zrobienie przodu"...?

Nasze pasje nie są wcale drogie - moi drodzy. 
Drogie są koszty najzwyklejszego w życiu - życia. 
Jakoś nie wydaje mi się to specjalnie w porządku :/



poniedziałek, 20 stycznia 2014

Pitu, pitu do kawy.

Jest kawa, jest... poniedziałek i to z całą pewnością rano. 
Kawę zacząłem pić, kiedy odkryłem, że moje liceum jest 20 minut drogi autobusem, a trzeba jeszcze dojść na przystanek. Wcześniej zjeść śniadanie, spakować się (a Wy się niby pakowaliście zanim poszliście spać, he?) i często znaleźć jakąś koszulkę pasującą do spodni, spośród sterty rzeczy przewieszonych przez oparcie krzesła, która niekiedy była większa od tego, co mieściła szafa..

Moja przyjaźń z kawą trwa, choć miało miejsce ochłodzenie stosunków, a okresowo nawet i zamrożenie. Paradoksalnie miało to miejsce na studiach. Wiecie, jak to jest - dostałem się do teamu kolarstwa górskiego, jeździłem na zawody XC, maratony, forma rosła, łyda rosła, świadomość też. Odstawiłem kawę i waliłem tylko "na specjalnych okazjach", żeby ta rzekomo-forma nie poszła sobie w cholerę. W tym okresie kawa mi też najbardziej smakowała i zdecydowanie najprzyjemniej pobudzała. 
Połamałem się, a wcześniej przeszedłem kontuzję kolana, więc koniec ze ściganiem; z końcem studiów miałem z powrotem włosy na nogach ;)

Dziś daleko mi do celebrowania picia kawy, ale lubię siedzieć blisko dobrej :D
Jak część z Was wie, wszedłem jakiś czas temu w posiadanie palnika spirytusowego, który to miał mi umożliwić picie dobrej kawy - gdziekolwiek. W wyobraźni wszystko wyglądało super: osłona od wiatru robi robotę, palnik daje z siebie, ile może, kafeterka się grzeje, kawa napływa, fancy-filiżaneczki, pitu, pitu i pyszna kawa w malowniczej scenerii...
W sobotę pojechaliśmy z Bejbe na Hel. Jesteśmy na plaży, wieje i jest zimno, szukamy schronienia przed wiatrem i dawaj tą kawę! Po prawie godzinie była gotowa... Także nie do końca w zgodzie z wyobrażeniami ;)

A tu macie filmik do kawy:

Dzień dobry! 

piątek, 17 stycznia 2014

Domowa wytwórnia stresu.

Czy to jest normalne, czy tylko ja tak mam, że "stres domowy" porównuję do przepychania zapchanego wychodka?

W życiu nie brakuje stresu, zarówno tego dobrego, jak i tego gorszego. Stres stresowi jednak nie równy i tak: kiedy ma się zjechać jakąś mega trudną trasę na rowerze, to stres leżakuje w beczce z drewna adrenalinowego i kopie, jak jak trzeba. Kiedy pierwszy raz schodziłem pod wodę w zimnej wodzie jeziora, stres przypalony był płomieniem skupienia na tym, co będę robił. Na morzu, kiedy jestem odpowiedzialny - czuję stres dojrzewający w promieniach słońca. I to wszystko smakuje dobrze.
Stres w domu jest inny. Przykład sprzed dosłownie chwili:
Zabieram się za rozmowę telefoniczną z szefem i czuję, jak mi ssanie w bebechach rośnie. Nawet nie tylko dlatego, że ta rozmowa będzie w innym, niż Dobrym-Bo-Polskim języku, ale w ogóle, bo to szef i moja najbliższa przyszłość, i w ogóle. A ten nie odebrał...
Czeka mnie więc powtórka z rozrywki! I znów będę czuł ssanie, poplątam proste zdania i poproszę kilka razy, żeby powtórzył, bo czasem ciężko zrozumieć jego specyficzny bełkot telefoniczny. 
A kiedy sprawę załatwię, poczuję się tak, jakbym się odetkał. Czyli najpierw ssanie, żeby było odetkanie - zupełnie jak udrożnianie klopa. 

Skończę 28 lat w tym roku, a wciąż stresują mnie rozmowy dotyczące mojej przyszłości. Skąd się u licha biorą rekiny finansowe na tym świcie?! Ci ludzie albo chleją, albo grzeją, albo nie wiem, ale ja siebie nie widzę w ich butach xD

Oby serce wytrzymało i kibelek był zawsze drożny!    

sobota, 11 stycznia 2014

Na rower...

"Choć na rower" - sam siebie wołam...

Mimo zimy, bardziej jesień. Jest ciepło, mokro, nawet jakieś zardzewiałe liście na drzewach wciąż wiszą... Na trasach na pewno błoto cieszy się na spotkanie, jakieś małe gałązki, patyki chcą zagrać na dolnej rurze ramy. Ścieżkowy blues... Krople na szybach okularów, mokre rękawice i cholera - tak - tyłek też mokry, ale co tam...
Słyszę jak deszcz stuka w kask. Jak woda z ulicy siorbie pod oponami, zanim wjadę w ścieżkę. Ten klejący dźwięk, jaki wydają koła jadące po lepkiej ziemi... 

Chyba osiągnąłem już taki poziom stęsknienia za rowerem, że zapomniałem, ile pracy potrzeba włożyć w niego po jeździe w takich warunkach. 
To dobrze, że zapominamy o minusach, choćby trwały dwa razy tyle, co radocha z plusów. Bardzo dobrze...


A jeśli, jakimś cudem, nie widziałeś jeszcze Life Cycles to pora to zmienić.

czwartek, 9 stycznia 2014

Gdyby nie Ryan Leech...


Mam to szczęście w życiu, że mogę być "gdzieś". Mam też szczęście mieć pasje, które nie dość, że zabierają mnie w to "gdzieś", to jeszcze mi to "gdzieś" pokazują. Podpowiadają gdzie to moje kolejne "gdzieś" mogłoby być...

Roam produkcji The Collective ma osiem lat i właśnie tyle lat temu pierwszy raz go obejrzałem z oczami wielkimi, jak piłki tenisowe i szczęką w niekończącym się grymasie: łaaaaał...
Długo czekałem na ten film, w ogóle był to chyba pierwszy rowerowy film, na który czekałem świadomie, czyli widziałem te wszystkie zapowiedzi w Internecie, czytałem teksty z przygód podczas kręcenia materiału itd. Chciałem go nawet puścić na ekranie lokalnego kina, ale okazało się to niemożliwe z przyczyn technicznych... Szkoda, bo to klawy film i ze swoim klimatem pasuje na wielki ekran, jak czerwone rękawiczki do czerwonej ramki gogli.
Ryan Leech ma tam swój fragment w Pradze. Jeździ tam tak, że niech mnie diabli, jeśli Danny Macaskill nie znalazł w nim inspiracji. Trial w mieście ma sens!

I ten film tak szeptał od czasu do czasu, że Praga to piękne miasto i powinienem je kiedyś zobaczyć... Szeptał osiem lat, aż w końcu...
Długa to historia o tym, jak moja siostra znalazła swój kąt w Pradze, długo też będę jej wdzięczny za gościnę ;)
To miasto ma wiele dobrego w sobie. Stare miasto i wszystkie jego klasyki, jak Most Karola, nakarmią do syta pasjonatów architektury. Ja uwielbiam dobre piwo, więc byłem w raju, a mój portfel nie lubi kuracji odchudzających i stolica Czech wcale takich nie stosuje. Dzielni Wojakowie Szwejkowie Na Deskorolkach, czyli czescy skejci, mają tam swoją miejscówkę znaną w całej Europie - Stalin, więc jak ktoś podróżuje z boardem, to proszę bardzo. I ten luuuz... Ludzie są spokojni, nie natarczywi, więc nawet w sercu rynku z rozłożonym jarmarkiem świątecznym, nie ma się wrażenia przygniecenia. Czesi (Czeszki :P) nie grzeszą też specjalnie urodą, więc śmiało można się wybierać w parach i nikt o nikogo nie będzie zazdrosny ;) 

Sylwester to jeden z najlepszych terminów, by ruszyć się gdzieś, gdzie zawsze chciało się być. Jest czas, jest powód i jest coś "ekstra" w tym, bo przecież to sylwester.
Czy to jest daleko? Raczej nie. Z Gdyni do Murzasichla w Polsce jest dokładnie tyle samo kilometrów i w pewnie jeszcze nie jedno miejsce. A trasa znacznie przyjemniejsza, bo co to za przyjemność stać na "Zakopiance"?

Także... Byłem w Pradze. Spełniłem marzenie :)
Na własne oczy widziałem kadry z filmu The Roam.
A poza tym... To był sylwester, więc bawiłem się dobrze!



wtorek, 7 stycznia 2014

Dekompresja emocji.

Dziś zacząłem pierwszy, normalny dzień od dwóch tygodni. 
Normalny, czyli wstałem z Karoliną wcześnie rano, żeby odprowadzić ją na kolejkę, która zabiera jej oczy pełne chęci powrotu do ciepłego łóżka, daleko od tego wymarzonego łóżka. Siedzę sam, czytam, co tam nowego pojawia się w rowerowym świcie, łapię się na tęsknocie do schodzenia pod wodę i powoli zaczynam odczuwać chłodne łapki wyjazdu do pracy. Wtedy zaczynam myśleć o Chorwacji, o ciepłych wodach, przejrzystych, w których tak wspaniale będzie można nurkować... Myślę o pokładzie Trzynastki i staram przypomnieć sobie te wszystkie rzeczy do zrobienia podczas prac zimowych. Zastanawiam się, od czego zacząć, czy jacht ma już miejsce w kolejce do stoczni, czy w ogóle ktoś poza mną o tym myśli... I wtedy dociera do mnie, jak niewiele ode mnie zależy, zaczynam się tym samookaleczać i szybko chcę uciekać od tematu. Najlepiej mi się ucieka w rower i góry. Ostatnio robiłem porządek na obudowie pieca, mamy tam nielichą "tablicę wspomnień". Velebit mi się przypomina i już mnie prawie nie ma... Może, kiedy teraz wyjadę, uda mi się wejść do schroniska w Ramica Dvori i napić rakiji z Marijo, siedząc na ławce, mało gadając i gapiąc się w panoramę, której jeszcze nie widziałem pokrytej śniegiem. O ile jakikolwiek śnieg tam spadnie w lutym. Mi zresztą śnieg do niczego nie jest potrzebny. Fajnie jest śmigać na nartach, ale doskonale sobie bez nich radzę. A chlapy nienawidzę. I w ogóle całego tego pośniegowego brudu.

Wiem już co wkleję, na koniec tego wpisu. An Ending to genialne dzieło.
Muzyka świetna, jazda elegancka, a sam rider - Dylan Sherrard to koleś, jakich niewielu jeździ po Ziemi. Świetnie pisze i genialnie jeździ. Enjoy.