„Najpierw są sprawy jachtowe, potem życie osobiste”. Uknułem
takie prawo jakiś czas temu. Zaczęło się oczywiście niewinnie –
ustaleniami terminów, które tak dla zabawy, idealnie wpasowują się
w terminy, w których najbardziej chciałbym mieć czas tylko dla
siebie i rodziny. Jedynym plusem tego wszystkiego jest to, że te
terminy są bardzo korzystne dla jachtu. To jest oczywiście duży
plus, ale teraz coś z mojej strony...
O problemach z zaplanowaniem urlopu, bo już się przestałem
oszukiwać, że to będzie coś więcej, jak krótki urlop, który
chciałbym spędzić w Polsce wiem od dawna. I jest to kwestia, która
pozostanie nierozwiązana do samego dnia wyjazdu najprawdopodobniej.
Ale dziś pojawiła się kolejna krzywa na mojej, już wydawało się
– prostej do Chorwacji. Vienna Air King! To jest jedna z tych
lepszych imprez dirtowych w Europie, zlokalizowana w samym centrum
Wiednia. Jest to impreza dwu dniowa, zaczynająca się dziś,
kończąca jutro i zgadnijcie co?! Dziś mam taki termin umówiony z
Beatą, że nie ma w ogóle sensu się tam pojawić, bo jak choć
liznę tego nieba, to załamię się, kiedy będzie pora spotkać się
z Beatą. A jutro, kiedy jest finał, ja będę w trasie do Sukosanu.
No kur#a mać. Nie cierpię, kiedy tak się sprawy mają, że niby
wszystko pasuje, ale nie, gówno, nie pasuje. To jak precyzyjna
praca, kiedy wszystkie zębatki PRAWIE są ustawione, ale jeden pici
kłak nie tak, jak trzeba i całość, choć tak bliska ideału,
zwyczajnie nie działa! Już bym wolał, żeby Vienna Air King odbyło
się tydzień później i choćby tam dawali za darmo rowery prosów
i każdy wygrywał losowanie wycieczki do Barcelony, to ja spałbym
spokojnie, bo byłoby to poza moim zasięgiem i tyle. A teraz ja to
widzę i wiem, że już trwa i nic z tym nie zrobię. Kur#a.
Tak właśnie miał wyglądać mój dzień. A tak wyglądał:
Gdybym został, żeby się "spokojnie przygotować do wyjazdu" - należałoby mnie zastrzelić.
Zastrzelić, jak starego, kontuzjowanego, łysego, śmierdzącego konia!
To był genialny dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz