Czyli wymiana MURA na kapitana Gotfryda.
28 sierpień 2014.
Mali Zaton - Cavtat - Bar (Czarnogóra) [243 Mm].
O 0600 obudziły mnie fale i dźwięk łańcucha kotwicznego. Wyszedłem się rozejrzeć i powtórka z rozrywki: wiatr się odkręcił i zatoka przestała być bezpieczna. W takich chwilach zawsze mam wątpliwości - budzić armatora, czy kontrolować sytuację i dać mu spać? Zazwyczaj go budzę w myśl zasady Safety First, ostatecznie, jak się coś stanie, co będzie wymagało reakcji, to moja jedna para rąk nie da rady na raz odpalić silników, wciągnąć kotwic, manewrować jachtem przy tej okazji i zrobić sobie kawy. Ale Armator sam się obudził. To zawsze najlepsze wyjście!
Wyszedł na pokład i zaklną: "kurwa pogoda..." - jego ulubione podsumowanie niepogody, jakie skonstruował ze znanych mu polskich słów. Zapytał co robimy - wyglądał na takiego, któremu ani trochę nie chce się zaczynać dnia o szóstej rano.
Cavtat - port graniczny, w którym odprawialiśmy się przed opuszczeniem chorwackich wód i dla nas osobiście - port wymiany załogi. Dzieliło nas od niego siedem mil - niecała godzina, a będąc tam wcześniej rosła szansa na bezproblemowe podejście do nabrzeża granicznego. Zaproponowałem, żebyśmy ruszyli tam tyłek, skoro już i tak nie śpimy. I ruszyliśmy tyłek.
Mieliśmy bardzo silny wiatr. Z nieznanej mi przyczyny nie weszliśmy od razu do Cavtatu, tylko w zatokę. Piździło, a tam dość sporo niebezpiecznych miejsc. W końcu się wycofaliśmy i wpłynęliśmy do małej zatoczki z tym moim najmniej ulubionym chorwackim "portem". Nad naszymi głowami przeleciał odrzutowiec Armatora - czyli Gotfryd za godzinę będzie na nabrzeżu...
Pożegnałem się z Moją Ulubioną Rodziną Armatorską i przywitałem z Gotfrydem. Zrobiłem szybkie zakupy, wywaliłem śmieci, pod trap przyszedł nasz agent z gotową dokumentacją - byliśmy odprawieni i gotowi do odejścia.
To jest gówniane uczucie za każdym razem. Pewna nieformalna degradacja... Ale teamem jesteśmy dobrym - trzeba nam oddać.
Z tym dniem tak naprawdę zaczęła się poważna żegluga. Z ulgą odeszliśmy z Cavtatu i trzy godziny później zmieniłem flagę z chorwackiej na Czarnogóry.
Mijając Zatokę Kotorską pomyślałem sobie, że wreszcie znów jestem gdzieś pierwszy raz i od tej chwili każda kolejna mila będzie milą mi do tej pory nieznaną...
Pogoda się ułożyła. Wyszło słońce, zniknął silny wiatr. 40 Mm trasy do Bar zleciało szybko. Oczekujący nas agent wskazał miejsce - alongside do pirsu, tuż naprzeciw stacji benzynowej, w której następnego dnia mieliśmy pobrać wolne od podatku paliwo. Mieliśmy idealne wyczucie czasu - zdążyłem wybrać ostatnią cumę, kiedy wiatr zaczął wiać od morza. Teraz już mógł.
Na przywitanie wyszła nam ciekawa ekipa. Rosyjscy Wikingowie! Ortodoksyjna grupa zapaleńców życia w harmonii z religią, naturą i... sobą nawzajem na pokładzie ich wzorowanej na Drakkarze, niewielkiej łodzi? Nie mogę znaleźć w Internecie żadnych informacji o tej grupie i ich projekcie, więc jedyne, co mogę Wan o nich napisać, to to, że byli bardzo życzliwi, spłynęli do Czarnogóry z Rosji i w ich planach było przekazanie łodzi swoim przyjaciołom z innego bractwa, którzy to mieli z kolei odbyć podróż powrotną. Ciekawe spotkanie. I ciekawy projekt.
Bar przypadł mi do gustu. Nie jest oblegany, jak Kotor, czy Tivat, więc w świętym spokoju załatwiliśmy wszystkie obowiązki i mogliśmy zejść z pokładu i znaleźć knajpę, która uraczyła nas wyśmienitą kolacją. I dobrym, czarnogórskim piwem. Naszym sąsiadom sprzed dziobu podarowaliśmy butelkę wina, żeby wzbogacić ich zapasy i pokazać gest przyjaźni na wypadek, gdyby mieli zacząć "wikingować" ;)