Uwielbiam mieć w sobie to specyficzne poczucie "misji". Wkręcałem je sobie od kiedy pierwszy raz pojechałem do lasu, po obejrzeniu Gwiezdnej Eskadry, gdzie 8 eskadra "Dzikich Asów" dawała popalić "Pijawom". Od tamtej pory, już żaden wypad na świeże powietrze nie był normalny. Musiał być kamuflaż, nóż, zabawy w komandosów. Nie pamiętam ile miałem lat w piątej klasie podstawówki, ale z moją trzy lata młodszą siostrą i rok starszym przyjacielem stworzyliśmy swój oddział "Marinares" i podchodziliśmy w lasach wokół lotniska "Lisie Kąty", niedaleko Grudziądza, wszystkich i wszystko. Budowaliśmy i maskowaliśmy schronienia, w których odpoczywaliśmy po naszych całodniowych misjach. Mamy genialnych rodziców, bo Tata bez mrugnięcia pozwolił nam wyskoczyć z jadącego samochodu - on widział, że jego FSO Polonez Caro, w chwili, w której do niego wsiedliśmy, stał się kosmicznym transportowcem, a on pilotem.
Jestem pewien, że takie zabawy nadały kierunek mojej jeździe w dorosłość.
W piątek, 13 grudnia, spotkałem się z moim instruktorem w biurze Centrum Nurkowego Gdynia Dive. Dzień, na który czekałem od pierwszych zajęć. Na stole leżały zwinięte skafandry i pojedynczy sprzęt, na biurku parowała herbata. Zabraliśmy się za kompletowanie sprzętu i ładowanie go do busa. Przebraliśmy się w ocieplacze i ruszyliśmy. Jezioro Bieszkowice nie jest wcale daleko.
Cybul - mój instruktor i partner nurkowy, wszedł w rolę. Zamknęliśmy się w nagrzanej ładowni busa i została mi przedstawiona lista ćwiczeń i omówione zasady nurkowania w suchym skafandrze, z którym miałem do czynienia pierwszy raz. Zgodziliśmy się, że w tej temperaturze wody nie ma miejsca na bycie pi.dą. Powtórzyliśmy znaki, uzgodniliśmy, że trzymam się z prawej, wyszliśmy z busa i założyliśmy sprzęt...
Poczułem, jak zimna woda wlewa się do kaptura. Oddech przyspieszył...
Schodziliśmy głębiej przy usłanym liśćmi dnie. Widoczność była dobra. Dno stało się piaszczyste, ale podniesiony z dna piasek, szybko opadał. Trawa. Intensywnie zielona, mocna trawa, nad którą unosiły się okonie. Kilka butelek...
Uszy. Staram się wyrównać ciśnienie, ale jest to dla mnie trudne. Daję znać instruktorowi, że muszę zwolnić zejście. Lepiej. Schodzimy głębiej. Znów uszy...
Instruktor pokazuje, że klękamy na dnie.
Zaczynamy ćwiczenia. Odszukuję swój automat oddechowy, przedmuchuję maskę.
Teraz pora ją zdjąć... Lodowata woda uderza mnie w twarz, oddech przyspiesza. Nie bawię się z nią, przykładam do twarzy, przedmuchuję i cieszę się, że poprawienie kaptura nurkowego w grubych rękawicach jest łatwiejsze, niż się tego spodziewałem. Mam problemy, żeby wypiąć wąż inflatora.
Suchy skafander utrudnia mi także zrobienie hoovera, obraca mnie pod wodą i muszę przejść do pozycji "na spadochroniarza", żeby cokolwiek z tego wyszło.
Najbardziej zapadło mi w pamięci ćwiczenie wynurzenia z oddychaniem partnerskim i wynurzenie płynąc. To drugie musiałem powtórzyć, bo zwyczajnie wypuściłem za dużo powietrza i nie miałem już czego wydychać, a do powierzchni został kawałek. Od razu zabrałem się za powtórkę i tym razem poszło sprawnie.
Przy zejściu na dno przy linie, znów miałem problemy z uszami. Ustąpiły, ale trochę to trwało.
Nurkowanie w zimnej wodzie jest niesamowite. Widoczność jest dobra, życie obecne, a zapewniająca ochronę warstwa suchego skafandra sprawia, że czułem się, jak astronauta - bezpieczny w jego wnętrzu. Brak punktów odniesienia ciekawie miesza w głowie, a świadomość, że partner nurkowy jest zawsze blisko, mogłaby być lekarstwem na ludzką znieczulicę.
Jest coś, co mnie pociąga w przebywaniu w środowiskach, które wcale ludzi nie zapraszają, i które tolerują nas tylko na swoich warunkach. Czy to jest żeglowanie po budzącym respekt Morzu, samotna jazda w górach, czy przemierzanie ich szlaków z buta, a teraz zejście pod wodę... Trzeba mieć zimną głowę, warto być grzecznym i nie wkurzać gospodyni, bo Matka Natura ma nas na muszce od samego początku i jeśli zrobimy coś, co się jej bardzo nie spodoba - B A N G ! ! !
Uwielbiam tą relację. Zachowując się dobrze, dbając o sprzęt, siebie i o towarzysza, znając swoje miejsce w szeregu, Matka Natura odłoży broń i puści nam oko. Poczujemy to wpatrując się w przepiękny wschód słońca gdzieś daleko od domu, doznając euforii zjeżdżając szlakiem do schroniska Ramica Dvori, stojąc na szczycie, na który się wspięliśmy...
Z Matką Naturą nie można wygrać - można najwyżej wywalczyć remis.
I ten remis smakuje bosko!