niedziela, 9 lutego 2014

Jak Jan III Sobieski wynalazł KH -> Koń Hill.

Byłem dziś "zdobyć" Kahlenberg, słynne wzgórze, z którego dwudziesty piąty Król Polski obserwował, jak jego armii idzie siekanie Turków. 
Zaplanowałem, że dojadę do Dunaju, przejadę na drugi brzeg po udostępnionym moście - integralnej części elektrowni wodnej, potem wskoczę na ścieżkę rowerową i prosto, jak w mordę strzelił polecę do mostu, którym powrócę na wcześniejszy brzeg i rozpocznę podjazd.

Pogoda postanowiła, że przypomni mi, jak to było jeździć w deszczu. Siąpił deszcz od samego początku, gdzieś w połowie trasy nawet bardziej, a kiedy zacząłem podjazd - śnieg dał mi szansę spróbować się w jeszcze gorszych warunkach. 
Przyznam się, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem w siodle. Wstyd, wiem... Dziką czułem więc radość, kiedy na nie wróciłem. Mimo popitalania ścieżką dla matek karmiących, czułem sporo frajdy. Ja się na rowerze po prostu odnajduję. Gadałem sam do siebie po niemiecku, żeby poza przyjemnością śmigania, wdrażać się w język, którym kiedyś posługiwałem się sprawnie. Opowiadałem sobie różne historię, a nawet przećwiczyłem dialog, w którym odrobinkę śmieję się z kolegi, z forum Grudziądzkiej Strony Rowerowej, który zaplanował sobie przejechać 250km trasy nudnej, jak flaki z olejem, do tego składającej się z dwóch identycznych pętli... I szuka kompanów ;)

W Dżentelmeńskich Okolicach Wrażliwych robiło się nieprzyjemnie mokro, zacząłem więc ponownie rozważać kupienie przełajówki uzbrojonej w błotniki... Potem było już naprawdę mokro i coraz zimniej. A potem, przejeżdżając chodnikiem przez jeden z mostów przy zespole rzecznych tam, jakaś sucz w BMW zalała mnie kałużą. Pokazałem jej palec i marzłem dalej... I mocniej. 

Dojechałem do Kahlenbergerdorfu i przywitałem z radością znak wskazujący ścieżkę MTB. Szalone jest to, jak wraz ze wzrostem doświadczenia, zmienia się postrzeganie świata. To miał być stromy podjazd, (asfaltowy, więc, yyy... MTB? Serio?!) a ja cieszyłem się strasznie, bo wreszcie pojawiła się nadzieja, że pnąc się w górę - ogrzeję się wysiłkiem. 
Na szczyt wjechałem, no dobra, kurde... Przyznam się - raz zszedłem z roweru i trochę go pchałem. Wiem. Wiem! To jest środek zimy, trochę luzu, Lessi jeszcze wróci!
Na szczycie skromny, ale ładny Kościół świętego Józefa, który piastuje funkcję przypominania ludziom o udanej Odsieczy Wiedeńskiej, dwie restauracje tuż przy skraju wzgórza, skąd rozciąga się ponoć wspaniała panorama (ja widziałem szarówę z zarysowanymi wieżowcami i linią Dunaju) na Wiedeń. Sprawdziłem ceny herbat w obu, wybrałem tańszą, wszedłem do środka, ucieszyłem się, że mają rum, poprosiłem o dużą herbę z rumem, usiadłem się w części dla palących, bo z niej widziałem rower, zacząłem się zastanawiać, czego nie trzeba zrobić z cukrem, żeby był bio i...



Przepraszam, być może wyjdę teraz na rasistę, czy wyzwiecie mnie innym komplementem, ale nie mogłem opanować niesmaku, kiedy widziałem, przy stoliku na przeciwko mojego, turecką rodzinę, zachowującą się swobodnie na tyle, na ile można w knajpie, gadającej w swoim języku, tymi ciemnymi oczami i ciemnymi twarzami, rozglądającej się wokoło z jakąś taką wkurzającą mnie pewnością siebie.
Na szczycie tej góry znajduje się Chrześcijański kościół, ze szczytu tej góry, Jan III Sobieski, dowodził zwycięską bitwą przeciw nim, oni nie mają więc żadnego celu w tym miejscu, bo w taką pogodę, spacer można sobie spokojnie zamienić na SPA, a mimo to, siedzieli tam - wymalowane laski, zadowoleni mężczyźni, matka przeglądająca foty w swoim smartfonie... Janie... Przegrałeś.

Byłem zmarznięty, jak pies, mokry i siku chciało mi się tak mocno, jak po kilku browarach. Postanowiłem się nie przeziębiać i wrócić pociągiem. Zawiła to historia o moim powrocie, obfituje w zwroty akcji, przesiadki i być może jest to kryminał, bo, choć nie jestem pewien, ale być może mój bilet kupiony w automacie, nie był ważny w metrze, którego użyłem. 
Już w domu, kiedy wszedłem pod prysznic - wyszedłem dopiero, kiedy skończyła się ciepła woda w bojlerze. A potem odpakowałem paczkę ratunkową z domu. Miałem to zrobić, kiedy tęsknota dopadnie... Otworzyłem, licząc na to, że skrywa ona mniszek mojej Mamy, ale przepyszna nalewka miodowo-pieprzowa Taty też grzeje ;)

Wiecie? Zabrałem rower trochę z rozpędu. Przyzwyczaiłem się, że bez niego nie podróżuję. Pakując go pomyślałem, że choćbym miał wskoczyć na niego tylko ten jeden raz - to już warto.
Nie spodziewałem się, że pierwszy raz będzie po równym tygodniu od wyjazdu z Polski. I tych razy będzie więcej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz