Ten wpis miał być o tym, jak chęć bycia eko-hipst-friendly może człowieka zamienić w choleryka o żalu do siebie samego widocznego z kosmosu. Ale nie, a nie dlatego, iż...
Alleluja! Dziś udało mi się dotrzeć do kliniki bez błądzenia, na czas, lekko i przyjemnie! No była pora!
I w drodze powrotnej ten wyczyn powtórzyłem.
Część z Was pewnie ma pojęcie o tym, jak wkurza błądzenie w obcych aglomeracjach, a kiedy zegarek nie patrzy spolegliwie, tylko kosi wzrokiem, ta cała inicjatywa, jakiej się podejmuje "kolarz miejski" zmienia tory. Nagle zaczyna marzyć o wielkiej furze z silnikiem V8, żłopiącej paliwo szybciej, niż on pierwsze piwo w barze.
Jakaż jest więc moja ulga, kiedy wreszcie udało mi się dojechać gdzie miałem i wrócić, bez absolutnie żadnego błądzenia. Niewyobrażalna radość!
A ponieważ trasę mam słuszną, bo wychodzi koło sześciu dych, to też dzień w dzień siedzę swoje w siodle. Poznaję Śmigłego coraz lepiej i wreszcie wiem gdzie są w nim klamki hamulcowe, kiedy coś się "nagle dzieje przede mną". Idzie ten rower, jak burza. Dostojnie, z majestatem, ale jednak szybko.
Wiedeń... Coraz lepiej ogarniany ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz