niedziela, 11 października 2015

Północna mentalność a Południowy wiatr.

The wind of change
Blows straight into the face of time
Like a stormwind that will ring the freedom bell
For peace of mind
Let your bałałajka sing
What my guitar wants to say

Scorpions, "Wind of change"


W nocy przeszła potężna burza. Niż z centrum nad południowym Adriatykiem uderzył w nas z ogromną siłą. Sztorm był ciepły, szkwały biczowały jachty deszczem, wożąc je na cumach to w lewo to w prawo - istny bałagan. Pięćdziesiąt węzłów wiatru przyszło do nas z południa, a południowy wiatr jest zły...

Powiedzmy sobie szczerze, że ja nie jestem człowiekiem, z północy. Francuzi także nie, ale to nie przeszkadza w mówieniu o technicznie rozwiniętej Północy i filozoficznie leniwym Południu.
Ja bym to trochę doprecyzował. Bo to nie północ, czy południe, a raczej ten obszar, gdzie jest "komfortowo" jest tym najbardziej rozwiniętym. Bo do pracy trzeba mieć warunki, ale też trzeba być do niej zmotywowanym. Przykład skrajnej północy i skrajnego południa to pracowitość, która raczej nie przyniosła ludzkości zbyt wiele rozwiązań technicznych - no, może poza konstrukcjami umożliwiającymi poruszanie się po głębokim śniegu. 
Ci ludzie byli tak spracowani polując by przeżyć, że nie w głowie im było szkicowanie maszyn parowych, czy puszczanie latawców przy okazji burzy z piorunami. Ci, którzy mieli bardzo ciepłe powietrze, ciepłą wodę pełną ryb, drzewa uginające się od cytrusów, mieli też wszystko gdzieś. Było za gorąco, żeby ciężko pracować i za mało trosk. Mając tyle czasu na rozmyślania, wymyślali genialne rzeczy i piękne rzeczy, ale żeby nie musieć wszystkiego robić samodzielnie, wymyślili sobie też niewolnictwo. Teraz, kiedy to stało się nielegalne, siedzą sobie na taborecikach w Brindisi i paląc skręcane papieroski burzliwie dyskutują o dupie Maryny. 
Taki Nicolas-Joseph natomiast był idealnie ulokowany. Nie było mu za gorąco by pracować i czasami było mu zimno, więc miał motywację. W wiosenne popołudnie zachwycił się kwitnącym ogrodem i pomyślał: ciekawe gdzie jeszcze są takie ogrody? Zbudował sobie więc pojazd, którym mógł pojechać sprawdzić. Zimą natomiast odkrył plusy dojechania do knajpy i to musiał być udany pomysł, bo sto lat później Francuzi mogli już masowo jeździć do knajp tramwajami. 

Jak możecie przeczytać, uważam, że komfort jest kluczem do rozwoju cywilizacji. 
I teraz, po zapisaniu tylu średnio poważnych zdań nadal siedzę i wciąż wklepuję kolejne. Południowy sztorm naniósł na pokład południowy puder. Jacht wygląda za jego sprawą, jakby przywdział mundur na manewry pustynne. Jest mi ciepło, mam co jeść... Wciąż ma jeszcze padać... Cumy trzymają... Chyba zaczynam rozumieć tą południową mentalność...

Ciao!


środa, 7 października 2015

Jak to jest żyć swoim snem?

Mam wrażenie, że żyję w czasach, w których łatwo jest zabłądzić i zgubić samego siebie.
Wszystko wydaje się w zasięgu ręki, o ile smartphone nie leży za daleko. To, co dzisiaj podnieca ludzi jest dla mnie nie do pojęcia. Inną rzeczą jest to, że chyba w ogóle podnieca nas coraz mniej. Prawa ekonomii opisują dzisiejszy świat lepiej niż fizyki. Im czegoś więcej, tym mniej jest warte i dokładnie to się dzisiaj dzieje. Zauważyłem, że nie cieszą mnie niekiedy nowe filmy na pinkbike.com i zaniepokojony przypomniałem sobie nie tak odległe czasy, w których takich filmów szukałem. „Szukałem” jest słowem kluczem. Niespełna dziesięć krótkich nagrań w jednym folderze, które cieszyły tygodniami, a nawet miesiącami. I to nie jest nic złego, że mamy teraz całe dyski zapełnione takimi filmami, złe jest to, że żaden tak naprawdę nie zapisuje się w pamięci tak silnie, jak te pierwsze „znalezione”. Oczywiście są wyjątki, bo chwała na wysokości, raz na bardzo długi czas powstaje dzieło, jak „Life Cycles”.

Mógłbym godziny tracić na próby opisania Wam mojego bałaganu w głowie. Tego, jak to nie zgadzam się na przejadanie swojego życia obserwując życie innych, albo tego, jaki to żal do siebie żywię za porównywanie mojej osoby do najlepszych na świcie, co daje mi tylko poczucie, że jestem do dupy. Więc pora przypomnieć sobie, w czym nie jestem do dupy – nie jestem do dupy w uświadamianiu sobie rzeczy i kiedy otworzę już oczy i spojrzę dalej i ponad, wtedy widzę coś, co bardzo mi się podoba. Widzę siebie w miejscu zwanym „tu i teraz”. Widzę moje życie.


Jest na tej wyspie taka góra... Pantokrator się nazywa i przez wiele tygodni owiana była mitem. Widać ją z pokładu mojego jachtu. Wspina się na ponad dziewięćset metrów, jej szczyt z czerwoną anteną wystaje ponad góry wzrastające z morza. Wiele tygodni temu prawie ją zdobyłem przez czysty przypadek. Wybrałem niefortunną drogę, która okazała się być tą trudniejszą trasą na szczyt, w dniu, w którym zwodowaliśmy motorówkę, żeby dopłynąć z rowerami na brzeg, bym mógł pokazać jednemu z gości na pokładzie piękno „głębi wyspy”. Zapewnienia o formie mojego podopiecznego rozwiały się dość szybko, kiedy widziałem jak słabnie na - trzeba to uczciwie zaznaczyć - bardzo, bardzo, bardzo stromej serpentynie. Wspinaliśmy się jak Baranki Boże, on na górskim e-biku, który najwidoczniej nie był wstanie go wystarczająco wspomóc, ja na szosówce – po górskiej drodze uklepanej z luźnych kamieni. Moja przyczepność stała się zerowa, a igła jego energii leżała na podłodze, więc kiedy troszkę jadąc i sporo pchając dotarliśmy do asfaltowej drogi, ostatniego odcinka na szczyt, mając jedynie siedemnaście metrów w pionie do pokonania – zdecydowaliśmy zjechać asfaltem na dół i odnaleźć trasę do miejsca, z którego nas zabiorą na pokład. No cóż, niektórzy odpuszczali szczyt Everestu, żeby przeżyć, więc...

Od tamtej porażki, nad Pantokratorem zawisła kolejna mistyczna chmura.
Trzy tygodnie temu, ruszyłem ponownie. Jechałem sam, na rowerze dobranym do terenu, z plecakiem pełnym wszystkiego, co mogłoby mi być potrzebne i ze świadomością, że jadę dać sobie w kość. Ponieważ każda przygoda jest bardziej przygodowa, jeśli gdzieś trzeba najpierw dojechać samochodem, wpakowałem rower do busa i przejechałem nim najbardziej obciążony ruchem odcinek drogi, zostawiając go możliwie blisko wjazdu na szlak.
Początek jest stromy. Naprawdę stromy. Jest tak stromy, że za każdym razem, kiedy spojrzałem w stronę morza, miałem wrażenie, że w kilka agrafek wspiąłem się na dziesiątki metrów. I tak też było. Kiedy betonowa ściana połączyła się z drogą asfaltową, wszystko wynormalniało. Pusta droga: zbocze po lewej, ściana po prawej i zdecydowanie łagodniej. Szosa ta bez ostrzeżenia przechodzi w szeroką kamienną drogę, która wije się prawie na sam szczyt. Jeden odcinek jest wybitny – kamienie są tak luźne, że ciężko utrzymać linię, a kiedy raz trafiłem na kamień, który mnie zatrzymał, dobrych kilka prób kosztował mnie powrót na siodło. Musiałem znaleźć jakkolwiek stabilny grunt, żeby tylne koło złapało przyczepność i pozwoliło mi męczyć się dalej w drodze na górę. Dowcip ten szlak też ma cięty. Wcześniej, jeszcze na asfalcie minąłem „zdekompletowany” szkielet kozy i chyba słyszałem jakieś żarciki zza krzaków...
Teren wokół Pantokratora do złudzenia przypomina Chorwację. Suche kamienie, wysuszone krzewy, zupełnie, jak kiedyś... Ze wspomnień wyrwała mnie grupa kolarzy, która zdobywała górę asfaltem. Mignęli mi chwilę przed tym, jak mój szlak dołączył do drogi i jeśli ktoś ma w sobie ducha rywalizacji, to już się domyślił co nastąpiło. Dopadłem ich, wyprzedziłem, miałem już pół piwa wypitego, kiedy ci wgramolili się do knajpy na szczycie.
A co jest na szczycie? Kościół. I antena. No i knajpa oczywiście. Widoki są super i ma się okazję do usłyszenia zachwytów w języku niemieckim. Serio, na całej wyspie nie znalazłem drugiego takiego miejsca, które uległoby tak totalnej dominacji Niemców.
Popatrzyłem sobie na panoramę Albanii, na miasto Korfu, wygrzałem się trochę w słońcu i uznałem, że pora wracać, bo romantyzmu w tym miejscu brak.
Zjazd zaplanowałem inną górską drogą, której koniec miałem dopiero odkryć. Okazało się, że ta zbiega się na samym prawie końcu ze szlakiem, którym podjeżdżałem, więc do samochodu miałem blisko. Dlaczego tak bez emocji o zjeździe? Bo większych emocji nie było. Musiałem uważać na prędkość z jaką wchodziłem w zakręty, na to, czy coś nie jedzie w przeciwną stronę, szału nie było. Szkoda. Ta wyspa w ogóle cierpi na brak dobrej jazdy w terenie.
Przejechałem tamtego dnia 28 kilometrów w dwie godziny i trzydzieści jeden minut wspinając się łącznie na wysokość 937 m n.p.m. I kiedy zastanawiałem się, dlaczego nie widzę w tym fajerwerków, przypomniałem sobie, że przecież Veliko Rujno w chorwackim Velebicie jest na 950 metrach i wjechałem tam więcej, niż jeden raz. W tym momencie rozwiała się niemal każda mityczna chmura otaczająca Pantokrator, ale jedna, największa, wciąż utrzymywała swoją pozycję.










Pokonany na Treku Pantokrator wciąż był straszny. Za cholerę nie wiedziałem w jakim stylu poradziłbym sobie z nim „robiąc go” szosą. Żeby podnieść poprzeczkę zdecydowałem, że ruszę z mariny i wrócę do mariny pokonując w drodze ze szczytu jeszcze jeden, przepiękny odcinek, który nie tylko pozwalał zbudować ciekawą pętlę, ale też oferował genialną jazdę. To już brzmiało, jak wyzwanie, które wymagało przygotowania, więc korzystając z większej ilości prywatnego czasu, jakim mnie ostatnio obdarowano, przygotowywałem się solidnie, a owe przygotowania skumulowały się w postaci piątku - pierwszego dnia mojego Idealnego Weekendu...

To jest nawet proste, kiedy się nad tym zastanowię. Żeby nie żyć cudzym życiem, trzeba żyć swoim. Mówią to pod koniec niemal każdego „epickiego” filmu wrzuconego na Vimeo.
W rzeczywistości nic nie jest proste. „Nie można tak po prostu rzucić wszystkiego w cholerę i przeżywać przygody”. I nagle czuję, że sięgam po zakurzoną pozycję w zapomnianym kącie biblioteczki... Wysuwam ją delikatnie, obracam w dłoniach, czuję, jak w skórę wnika kurz. Przecieram go i widzę tytuł: „Życie Jacka”. Znam tą pozycję. Otwieram książkę na ostatnich zapisanych stronach, czytam ostatnie zdania, które opisuję chwilę obecną. Tu i teraz...
Żyjąc przygodą szósty rok, łatwo jest zapomnieć, że to coś innego, jak zwykłe życie. Już nigdy nie chcę zapomnieć.

Moi mili, więc mamy ten piątek, który niedawno minął, mamy mnie z silną nogą i motywacją. Mamy mój rower gotowy do drogi i idealny refren wciąż odtwarzający się w głowie:
Here we go, here we go, here we go!” - ruszam zdobyć ten szczyt!
Z mariny Gouvia przez Dassię do Ipsos i dalej serpentynami do Spartilas. Na tym odcinku dochodzę innego kolarza, pozdrawiam go i jest mi świetnie z tym, że odjeżdżam mu bez wysiłku. Moje nogi pracują, jak zadbana maszyna, głowa wolna od trosk, wszystko gra.
Dojeżdżam do skrzyżowania i wjeżdżam na drogę do Strinilas, skąd już prosto na szczyt. Ten mi się w końcu pokazuje, spoglądam na licznik i dostrzegam szansę zrobienia go w półtorej godziny. To brzmi, jak wyzwanie! Wyciskam ile noga pozwala, czuję się, jakbym zdobywał górki etap, a jadę w koszulce w czerwone kropy, więc mam co udowadniać. Ludzie na ostatnich, bardzo stromych metrach pokazują kciuki w górze, mnie zawsze takie głaskanie ego cieszy, więc naprzód, zaczynam walczyć już nie o półtorej godziny, ale godzinę dwadzieścia pięć! Pełen piec! I już...
Godzina dwadzieścia siedem - jestem mega zadowolony. 27 kilometrów z jednego na 915 metrów n.p.m., w takim czasie, z takim samopoczuciem, może cieszyć i mnie cieszy. Czuję się świetnie siedząc na murze, sącząc niebieską chemię z bidonu i słuchając niemieckich zachwytów gapiąc się na podziwiające mnie koty. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i mogę ruszać dalej.
O ile kolarstwo górskie na Korfu jest słabe, o tyle szosowe rozbraja. Trasy wiodące przez góry, niekończące się zjazdy i podjazdy wśród panoram zapierających dech... Nigdy nie jeździłem w takich warunkach. Każdy jeden podjazd jest nagradzany widokami, które wprawiają w zakłopotanie, bo przecież takie rzeczy to tylko na widokówkach... Na zjazdach trzeba bardzo uważać, ale są fenomenalne. Gubi się wysokość w takim tempie, że w uszach świszczy!
Zjeżdżam do Sgourades i znów podjazd do Zigos i dalej do Sokraki, skąd zaczyna się zjazd do samego morza i dalej do Gouvi, gdzie czka schłodzone piwo i wciąż jeszcze godzina ciepłego słońca. Nie wiozłem ze sobą GPSa, ale łączna wysokość podeszła pod tysiąc metrów, przejechałem 59,5 kilometra w czasie 2 godziny 39 minut. To była jedna z najlepszych jazd, jakie tutaj zrobiłem. Zjeżdżając z Pantokratora zatrzymałem się przy knajpie, gdzie poprosiłem o gazetę, albo cokolwiek innego, co mógłbym sobie wsadzić pod koszulkę, żeby osłonić klatkę na zjazdach i wiecie co? Urocza kelnerka i jej mama doszły do wniosku, że podarują mi jednorazowy obrus, który spełnił swoje zadanie idealnie. Świadomość, że pruje się w dół i nie marznie przez ludzką życzliwość, ogrzewa dodatkowo i wzbogaca już i tak udany wyjazd, a ponieważ żyję swoim snem, wędruję z puszką piwa na dziób, gdzie kładę się na materac i pozwalam promieniom słońca głaskać moje zadowolone z życia ciało...









Żeby weekend był idealny, trzeba było ten ogień podtrzymać. Na niedzielę zaplanowałem nurkowanie, a w sobotę zamierzałem zdobyć kolejną górę, która nie wiem dlaczego, nazywa się dokładnie tak, jak ta pokonana w piątek. Plan zakładał zdobycie jej na góralu w nadziei odkrycia dobrego zjazdu. Ale w mojej głowie pojawił się jeszcze jeden pomysł – kawa na szczycie.
Tego dnia miało troszkę popadać i zrobiło się chłodniej, wszystko więc zapowiadało wyjazd pełen męskiego romantyzmu, do którego kawa po prostu pasuje.
O pierwszej popołudniu byłem gotowy. Plecak spakowany, rower gotowy, ruszyłem więc „chwytać dzień”. Pierwsze dziesięć kilometrów to przebijanie się przez miasto i ruchliwą drogę dojazdową do lotniska. W smrodzie spalin i natężonym ruchu... Nic fajnego.
Kiedy się już zjedzie z głównej drogi, wszystko nabiera sensu. Długi podjazd przez kilka mikro miejscowości. Mijam gaje oliwne, poletka z winoroślami, aż dojeżdżam w końcu do drogi prowadzącej na szczyt. Tu kończy się asfalt i zaczyna beton, głównie dlatego, że znów jest stromo.
I to przez bardzo długi czas... Wspinałem się między działkami, sadami i ponieważ Grecja jest w czarnym tyłku – terenami na sprzedaż. Dojechałem do miejsca, w którym kończą się żarty i zaczyna naprawdę niezły luj do wjechania. I tak deptałem w te korby, aż w końcu wjechałem na górę, a tam...? Mały kościółek pomalowany na biało, dwie kamienne ławeczki, zapierająca dech panorama na otwarte morze i zachodnie wybrzeże poprzecinane górami i wspinającymi się z wody skałami... Bajka, taka tylko dla mnie. Żadnego Niemca, nikogo, żadnej restauracji, kotów, nic... Cisza, kilka kropel deszczu i cała tona świętego spokoju... To jest zdecydowanie moja ulubiona góra tutaj. Wznosi się na 543 m n.p.m. co w zupełności wystarcza, żeby poczuć się wysoko, a podjazd wymaga tyle, że docenia się nagrodę. Pyszna, gorąca kawa tam to przyjemność, którą ciężko do czegokolwiek porównać. To trzeba choć raz zrobić, żeby wiedzieć.
Droga na dół to cztery ślepe próby znalezienia alternatywnego zjazdu, niestety wszystkie nieudane. Musiałem wracać po kilku, a czasem po kilkuset przebytych metrach. Jak już wspomniałem – kolarstwo górskie na Korfu jest słabe... Ale to wciąż był genialny wyjazd, pełen „tego czegoś”, co sprawia, że czujmy się, jak podczas przygody, a nie sobotniej rundki na rowerze.
51,3 kilometra, 3 godziny 46 minut i 956 metrów w pionie. Ładnie.
Wiecie, ja jestem prostym facetem, dlatego po powrocie na jacht najbardziej na świecie podoba mi się pomysł polegający na wyciągnięciu piwka i walnięciu się wygodnie... Co też zrobiłem!
Z zamkniętymi oczami zanurzałem się pod wodę. Wdech, wydech... Niedziela była coraz bliżej.













Mamy więc niedzielę, dzień, w którym pierwszy raz od prawie roku zanurkuję nie sam, a z centrum nurkowym. Jest ogromna różnica między nurkowaniem solo a nurkowaniem przygotowanym przez profesjonalistów. Przede wszystkim bezpieczeństwo, ale też lokacje nurkowe, których nie trzeba szukać, a w które jest się zabieranym, po wcześniejszym zaznajomieniu z nimi na odprawie. Komfort takiego nurkowania jest nieporównywalnie większy, przez co cała zabawa lepsza.
Nurkowanie na zachodnim wybrzeżu Korfu jest niesamowite. Wczorajsze nurkowiska nie były zbyt odległe od bazy, więc fala od strony otwartego morza nie zdążyła nikogo zmęczyć, a same miejsca, tak bliskie – bardzo ciekawe. Mogliśmy zaglądać do jam, cieszyć się podwodnym życiem, przepływać przez szczeliny, krótko pisząc – cieszyć gębę, co zawsze powoduje zalewanie maski, ale spróbuj się człowieku nie cieszyć!
Dla mnie, po dwóch ambitnych dniach w siodle, zawiśnięcie w toni było przemiłą odmianą. Czasem, kiedy łapię kierownicę w dolnym chwycie, czuję się jak pilot myśliwca w manewrze bojowym. Prędkość mnie pochłania, a dynamika oczarowuje. Pod wodą jestem w zupełnie innym świecie, nie tylko w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kiedy nurkuję, czuję się, jak we wnętrzu samego siebie. Wszystko odbywa się wolniej, wszystkiego trzeba być świadomym, pod wodą jest się swoją własną maszyną. Kiedy chcę się unieść, muszę wziąć głęboki wdech, kiedy zanurzyć, wypuścić powietrze z płuc, to tak, jakbym pilotował swój rower myślami. Coś niesamowitego...
Spędziłem bardzo przyjemny czas z fajnymi ludźmi. Po nurkowaniu mogłem w spokoju zadbać o sprzęt, więc nie musiałem tego robić po powrocie, a to zawsze dobrze. Fajnie jest po nurkowaniu zalogować wszystko, zgarnąć pieczątki i podpisy, pogadać, poplanować trochę...
A po wszystkim wsiąść do samochodu, włączyć radio i ruszyć... Kiedy dzień ma swój rytm, swój porządek, wtedy czuję się szczęśliwy. Czuję się na miejscu, czuję, że jestem słońcem mojego układu.


Udało mi się przeżyć Idealny Weekend. Udało mi się stworzyć coś w miejsce odtwarzania.
Ostatnio jestem trochę pogubiony i uświadomienie sobie, że mogę żyć własnym snem bardzo mi pomogła. I tak, pewnie, za mój sen muszę płacić ogromną cenę, jaką jest bycie tak daleko od mojej żony, rodziny i przyjaciół, ale... Każdy z nas płaci jakąś cenę za spełnianie marzeń. Życzę Wam z całego serca, żebyście za większość z nich mogli po prostu zapłacić pieniędzmi.

środa, 1 lipca 2015

T-3

Moje życie jest genialne. Jeszcze dzisiejszego popołudnia stresowały mnie sprawy jachtowe i jeszcze pół godziny temu siedziałem okrakiem na wale śruby napędowej usuwając mały wyciek z filtra wody morskiej, która chłodzi wał. Nade mną podest pełen akumulatorów, nad nimi agregat, za mną skrzynia biegów potężnego silnika wbija się w plecy. W dłoni puszka smaru, w głowie myśl, że za chwilę zamienię to wszystko na garnitur i wodę po goleniu. 

Brindisi zjada mnie siedemnasty dzień. Każdego dnia nadgryza, ale nie może pożreć, jak być może by chciało. Mam nadzieję już tu nie wrócić, ale zachowuję ostrożność w moim życzeniu. W każdym razie jutro stąd wyjadę. Najpierw do Bari, by tam wsiąść w samolot i przez Budapeszt dotrzeć do Warszawy, gdzie złapię pociąg do Lublina. Dwanaście godzin zwiedzania Europy. 
Zostawię tu mój Morski Dom, ale nie będzie sama. Her Majesty of Chaos Thirteen nie jest jeszcze zupełnie zdrowa. Ma wklejone nowe szyby w kabinie armatorskiej, ale wciąż brakuje wykończenia. Super Luigi, Amadeo Mozart i Marco Polo - moja ekipa remontowa, dokończy dzieło już beze mnie. Trochę to dziwne i nie do końca się z tym dobrze czuję, ale tak musi być. Lubię tych Włochów. Zwłaszcza Amadeo, który jest najstarszym z nich i pracuje najdłużej. Tak, udaną mam ekipę. Amadeo zauważył, że tracę niepodległość w dzień święta niepodległości Stanów Zjednoczonych. I tym podobne żarty rozwodników... 

To jest być może ostatni kawalerski wpis tutaj. Historia się dzieje na klawiaturze. Ciekawe, czy obrączka nie przeszkadza w pisaniu...? Ile to nowych rzeczy pojawia się w głowie, kiedy o tym myślę! Noszę srebrny łańcuszek, czy mogę na nim zawiesić złotą obrączkę...? Kurde, małżeństwo to zupełnie nowe pytania...

Także ja - prawie marynarz, prawie kolarz, prawie nurek i prawie wszystko inne, za trzy dni zostanę mężem. 
Nie prawie-mężem. Mężem.

O w mordę... poważna sprawa!

Przypomniał mi się fragment Ptaków Oceanów Romana Paszke, który pozwolę sobie przerobić na własny użytek:

-Jacek, jakie masz plany na środę?
-A wiesz, chyba wpadnę na chwilę do Polski, żeby się ożenić.

Lepiej takie rzeczy robić, niż o nich tylko czytać!

sobota, 20 czerwca 2015

Brindisi.



Mam wrażenie, że nic nie istnieje. Wrażenie, że zawisłem w nicości i wszystko, co mnie otacza, to nic tak naprawdę. To taki stan ducha, w którym wszystko jest obojętne. Każda rzecz, która normalnie cieszy, teraz nie ma znaczenia. Nie ma jednego punktu, który chciałoby się osiągnąć, nie ma żadnej rzeczy, którą chciałoby się zrobić. Nic nie fascynuje, nic nie pociąga, nic nie denerwuje, nic nie ma.

Tysiąc litrów wody z paliwem wylanej do doku otacza jacht toksyczną tęczą. Gdyby nie to, że mam wszystko gdzieś, powinienem ludzi, którzy to zrobili wykąpać w ich dziele. Jest gorąco i paliwo z lustra wody paruje otaczając jacht rzygliwym mikroklimatem. Jestem więc więźniem we wnętrzu salonu, uprawiam recykling powietrza z wykorzystaniem klimatyzacji.

Jestem zmęczony i mam weekend, którego nie chcę. Którego nie potrzebuję. Który jeszcze dwie szklanki Uzo temu by mnie denerwował. To powinno być frustrujące uczucie - trzeba pracować, ale nie można! Czas goni, czy nikomu nie zależy? Naprawdę nikomu tutaj? Ale Uzo koi.

Brindisi to inny świat. Tutaj jestem prawdziwym astronautą. Żyję w środowisku mi obcym, w którym nie jestem wstanie przetrwać choćby jednego dnia bez komplikacji. Otaczają mnie kreatury, których mi czasem szkoda, które staram się pojąć, lecz bezskutecznie. Nie potrafię bowiem znaleźć wytłumaczenia, dla tego, co się tu dzieje. Na dłuższą metę musiałbym tu zginąć, jak zginąłby astronauta, którego zawiódł skafander.
Problem w tym, że Świat Brindisi rządzony jest przez Prawa Brindisi, a ja teraz tym prawom podlegam. Nic więc dziwnego, że ten wirus zaatakował nasze plany i toczy je niczym nowotwór złośliwy.

Brindisi można nienawidzić, ale nie wolno tego miejsca nie doceniać. Kto zakłada, że uda mu się wszystko, co zaplanował, niech szykuje się na egzekucje. Brindisi jest perfidne i niszczy słabą wolę bez trudu. Brindisi to choroba tocząca każdy jacht, który wchłonie, najtwardsze załogi potrafi nadszarpnąć. Czytacie weterana...







wtorek, 16 czerwca 2015

Włoskie popołudnie.

Kilka dni temu odbyły się na południowym Adriatyku regaty z Brindisi we Włoszech na Korfu w Grecji. Regaty, które odbywają się cyklicznie, co roku, które cieszą się sporą ilością uczestników, w tym żeglarzy, którzy traktują ściganie się naprawdę serio. Widziałem więc kilka wyżyłowanych piękności regatowych, kilka naprawdę ciekawych jachtów turystyczno-regatowych i całą masę jachtów i załóg, które wyciągały ze swoich standardowych łódek, ile tylko mogły. Regatowy kompleks się obudził, ale nie tak rozdrażniony, jak mógłbym się tego spodziewać. 

Zwycięski jacht wyszedł z Mariny Gouvia przed północą, w piątek, kiedy uprawialiśmy na moim pokładzie zapoznawanie się z załogami jachtów, z którymi smyrają się moje odbijacze.
Kolejne opuściły marinę w sobotę, my w niedzielę, godzinę po wschodzie słońca. 

Rejs do Brindisi... Już sama nazwa trzyma mnie na dystans. Nie lubię Brindisi. Nie mam dobrych wspomnień. Napiszę, że jedynym dobrym wspomnieniem z Brindisi jest widok oświetlonej rafinerii i tankowców. To jest naprawdę beznadziejne miejsce do pracy. Południe Włoch, palące słońce, na palcach jednej dłoni policzę ludzi, którzy mówią w języku innym, niż włoski, nic w pobliżu - nic poza lotniskiem. A mimo to przeoraliśmy morze, żeby tu dotrzeć w celu wymiany okien w kabinie armatorskiej. Po wymianie, nawą szybę będzie można uchylić wpuszczając do wnętrza świeże powietrze. Takich szyb trzeba wkleić trzy sztuki, które Ferretti wykonało dla nas i wysłało tutaj, po negocjacjach, bo oczywiście problemy musiały się gdzieś po drodze pojawić. Zrządzenie losu, że najbliższym miejscem do wykonania tej pracy jest miejsce, z którym łączy się tyle rozczarowań. Kiedy byliśmy tu  na slipie trzy, może już cztery lata temu, termin zwodowania jachtu opóźnił się o tydzień, bo nie zdążyli wykonać wszystkich prac. I wcale nie dlatego, że robili, co mogli, żeby zdążyć. Dziś zaczyna się bardzo podobnie. Już widzę tabliczkę, na której mogę przeczytać: la strada ai problemi. 
Rzuciliśmy tu cumy w niedzielę wieczorem, ale pracę mogą się rozpocząć dopiero w środę, a może nawet w czwartek. W środę i czwartek ma zacząć tu lać. W niedzielę, armator chce mieć jacht gotowy do wyjścia. Jeśli nie - wyjście opóźni się o tydzień. 
A tym czasem ja nie mam nawet wody, której potrzebuję do spłukania jachtu z soli. Tu działa zasada moja-twoja, albo ja mam wodę, albo ktoś inny. Teraz nie jest moja kolej.
A ja wcale nie chcę zostać tu tydzień dłużej, niż to konieczne. Bo Brindisi to psia dupa. Jej sam środek. Jedynym plusem tego miejsca są "stoczniowe klimaty" - można zrobić kilka fajnych zdjęć. To trochę mało, jak na stocznię remontową...





















































































Co nie zmienia faktu, że jakoś sobie trzeba poradzić i dołożyć starań, żeby jednak praca została wykonana na czas. I to tyle.

niedziela, 24 maja 2015

Kto wygrał II Wojnę Światową?

Nie mam problemów z ludźmi. W marinach przewijają się najróżniejsi i naprawdę nie mam ani jednego powodu, by kogoś nie lubić. Jakkolwiek dziś mnie coś ruszyło i to nawet nie tak, że ktoś coś zrobił – bo nie zrobił. Po mojej wolnej burcie cumuje jacht. Bardzo mi się podoba. Załoga prawie, jak sąsiedzi, są z Zadaru, więc trafili na swego – znów prawie.

Gośćmi na pokładzie są starzy Niemcy. Naprawdę starzy. Siwi lub biali, pomarszczeni z brązowymi plamkami na skórze, starzy jak się patrzy Niemcy. Siedzą wygodnie i w sielskiej atmosferze snują opowiadania o tym, co kogoś córka robi gdzie, co warto zobaczyć, albo co znaczy coś, co akurat ktoś powiedział, bo zdaje się, towarzystwo jest nielicho wykształcone i lubuje się w barwnych rozmowach żywcem wyjętych ze starych salonów. Załoga dba o to, żeby gościom na pokładzie było tak dobrze, jak tylko może być – nic specjalnie trudnego – te stare pierdziele nie wymagają zbyt wiele, zdaje się, że czują się doskonale w tych swoich rozmowach z kieliszkiem wina, który starcza na dość długo.

Nie zrozumcie mnie teraz źle...
Wkurwia mnie ten widok. Wkurwia mnie poważnie.
Nie znam tych ludzi, nie wiem co robili za młodu, ale wiem na pewno, że świetnie pamiętają czas i czas po III Rzeszy. I nie – nie oni mnie wkurwiają. Wkurwia mnie, że wrogie dzieci wojennej zawieruchy siedzą sobie dziś na pokładzie luksusowego jachtu i popijając dobre wino przeżywają kolejną młodość. Stali się dla mnie symbolem naszej, polskiej „klęski zwycięzców”.

Ja nie osądzam tych ludzi. Ja po prostu do krwi ubolewam, że Mój Kraj zdaje się robić wszystko, by zwycięski Orzeł Biały wyglądał jeszcze gorzej i coraz gorzej na tle pokonanego Orła Czarnego.

Były wybory, więc pewnie niedługo moje ubolewanie przerodzi się w szaleńczą rozpacz. 

poniedziałek, 18 maja 2015

Ostatnia deska ratunku.

Dwa lata temu kupiłem sobie longboard. Wtedy miałem wrażenie, że jest to coś, czego szukam, coś co mi sprawi frajdę, będąc jednocześnie tak różne od roweru, jak to tylko możliwe. Dziś myślę, że to było wyjście w stylu nie zmienię żony na młodszą, za to kupię Porsche. Nigdy nie jechałem Porsche. Kiedy odbywaliśmy jeszcze rejsy na GP Monte Carlo zdarzało mi się być w boksach serwisowych teamów z Porsche Cup, ale nie pozwolili mi się przejechać. Nigdy też nie przyszło mi do głowy zmienić żony - może dlatego, że wciąż jeszcze żadnej nie mam. Mój longboard jest brzydki. Nie ma tego surferskiego kształtu, nie ugina się do ziemi, jak się stanie na jego środku i ma fioletowe, bardzo wpadające w róż traki. I motywem deku jest hipisowski bus, więc wygląda dokładnie tak samo, jak wyglądają starzy faceci w swoich Porsche kabrioletach z córkami czyichś matek w skąpych mini.



Z czasem jeździłem na nim coraz mniej. Trochę dlatego, że nie ma z kim, trochę dlatego, że ludzie których spotykam, i którzy mają longboardy, wydają się być trochę zbyt cool, żebym chciał z nimi posiedzieć przy piwku. Wyglądają, jakby czesali wąsy i dobierali spodnie i koszule do koloru traków. Jak ja bym wyglądał z wąsem i w różowej koszuli? Pewnie, jak ktoś, kto kupił sobie Porsche i zakłada czapeczkę z jego logo, kiedy jedzie przewieźć córkę kogoś matki po butikach.

Myślałem, że pora już go schować do szafy, tam gdzie koszulki, w których podobno wyglądam jak gość z liceum.
Myślałem, że mi przeszło. Że to był ostatni zew nieokiełznanej młodości, ostatnia głupota, jaką mogłem zrobić bezkarnie. I jeśli tak było, to dobrze. I dobrze, że jest brzydki. Dobrze, że nie czuję potrzeby strojenia się na niego, i że jeszcze czasem miewam chęć się nim przejechać bujając biodrami, uginając kolana i po prostu wyglądając, jak ktoś, kto ma więcej frajdy w życiu. 
Ta sklejka z kanadyjskiego klonu, czy cokolwiek mi tam napisali, a czego już nie pamiętam, kiedy już się na niej stanie jedną i odepchnie drugą nogą, sprawia, że jest w porządku. To jest fajne uczucie. 
Wystarczy mieć cel, jak na przykład burzowa chmura nad mariną i bliźniaczy jacht na drugim jej końcu i można spędzić kwadrans zupełnie - inaczej. A to czasem dobrze robi.

Oczywiście nie namawiam was do zmiany żon! Gdyby ktoś pomyślał...

niedziela, 3 maja 2015

Sukošan 0 NM – Cavtat 160 NM; 29.04.2015

Czyli o tym, jak żegnam stare, żeby dotrzeć do nowego.

Prognoza pogody zapowiadała wiatr i lekkie zafalowanie. Lekkie zafalowanie to dla nas już fala, ale podjęliśmy decyzję, że wychodzimy najszybciej, jak to będzie możliwe.
Rano wskoczyłem na rower i pojechałem po świeży chleb, potem do Nautici kupić licznik łańcucha kotwicznego, który przestał działać. Licznik wyglądał podejrzanie używany, ale Tomi uparcie mówił, że jest nowy i liczył sobie za niego, jak za nowy. Wziąłem go do testu i okazało się, że nie działa. W świetle dnia było też widać na nim ślady po wcześniejszym montażu. Nigdy nie przepadałem za tym facetem, ale to jedyny taki sklep w marinie. Licznik nie działał, pojechałem go więc oddać, po powrocie spakowałem rower do torby i byliśmy gotowi. Oddaliśmy cumy o 0900.

Nie było magii w wyjściu z Sukošanu. Raczej rutyna, jak zawsze – odbijacze na pokład, klarowanie cum i po schodach na górny pokład – zobaczyć, jak ładnie. Wyjście w rejs zawsze mnie cieszy. Tych kilka lin łączących jacht z lądem zmienia wszystko. Zacumowany jacht jest jak ulubiona koszula na wieszaku w szafie, podczas gdy rejs to udana kolacja z Bejbe, która nie może się napatrzeć – tak dobrze w niej wyglądam - Że tak to opiszę w stylu „Suit Up”.
Może pożegnanie ze starą bazą nie było takie wyjątkowe, bo pożegnałem się dzień wcześniej na rowerze? Całkiem możliwe, pamiętam, że złapałem myśl mówiącą, że to ostatnia pętla tutaj. I żeby było bardziej „wyjątkowo” to jechałem wtedy jedną z pierwszych dwóch pętli, jakie odkryłem tam na rowerze. Ale równie dobrze mogło to być podyktowane tym, że ja sam chciałem już zmienić coś w moim jachtowym bycie. Pięć lat w Sukosanie miało wiele pozytywów, ale też bywały dni, kiedy miałem go dość. Kiedy nie chciało mi się gdzieś jechać, bo wiedziałem, że to będzie coś, co zrobię „znowu”. Gdzieś w takich momentach umiera przygoda.











































Trasa do Cavtatu zajęła nam 15 godzin i 45 minut. Znamy ją dobrze z poprzednich lat. Pogoda dopisywała, warunki do żeglugi były zdecydowanie korzystniejsze, niż zapowiadała prognoza. Fale zaczęliśmy odczuwać dopiero w ostatnich pięciu godzinach rejsu i też nie były to fale, które dawałyby się nam, czy jachtowi we znaki. Czasem padało, więc mogliśmy sprawdzić w akcji nie tylko stabilizatory, ale też wycieraczki – trochę żartem.
Cavtat. Port wyjścia/wejścia, za którym nie potrafię przepadać. Mała, ciasna dziura, do której muszą wejść wszystkie jachty, zaczynając od kilkumetrowych żaglówek, po kilkudziesięciometrowe mega-jachty czarterowe. Nabrzeże graniczne jest szerokie na może piętnaście metrów i nie można do niego podejść zwodowaną z jachtu motorówką, tylko jachtem. Nabrzeże Cavtatu jest w kształcie łuku, więc kiedy jednostki rzucają kotwice podchodząc do niego, bardzo często dochodzi do sytuacji, w których łańcuchy kotwiczne nakładają się na siebie i bywa, że plączą się. Słowem – nie najlepsze miejsce, do tego harbourmaster jest kutafonem.
To wszystko jednak nie ma najmniejszego znaczenia, kiedy podchodzi się tam przed sezonem, czterdzieści pięć minut po północy. Byliśmy jedynym jachtem, mieliśmy więc nieograniczoną swobodę manewrowania, całe nabrzeże graniczne dla nas i co można uznać za dar od Boga – ciszę na czas podejścia. Lustro wody i zero wiatru! Poszło gładko.
Następnego dnia, kiedy już się urzędnicy wyspali, załatwiliśmy dokumentację i odeszliśmy.

Rozpoczęliśmy drugi etap naszego rejsu – przelot do Bar w Czarnogórze. 


niedziela, 26 kwietnia 2015

Niedziela na pokładzie.

Niedziela na statku... Siedziałem niedawno z kubkiem kawy w łapie i popijałem ostrożnie czytając wpisy załóg z Volvo Ocean Race. Mają tam chwilę wytchnienia od silnych wiatrów, przenikającego zimna i niekończącego się wzywania do manewrów zaledwie piętnaście minut po tym, jak schodząca wachta zdążyła zaczerpnąć ciepła śpiworów. Mają tam teraz czas na rozmowy o słodkich, soczystych melonach, o termosie pełnym kawy na godzinę przed wachtą, znów o owocach... Gdyby nie to, że są w środku regat, mogliby pewnie zapomnieć o stresie.

Ja dziś czuję się dokładnie tak samo. No dobrze - podobnie. Jest niedziela, jest cicho, w marinie nie ma ruchu. To wciąż nie jest jeszcze "sezon". Realizuję taktyką, która zakłada przygotowanie jachtu na poniedziałek popołudnie i póki co wszystko idzie zgodnie z planem. Dziś skończę główny pokład, jutro ostatnie szczegóły i tydzień prac zostanie podsumowany wejściem armatora na trap. Będę gotowy.
Kiedyś napisałem, że Pan Bóg zezwala na pracę w niedzielę tylko wybranej grupie ludzi, w tym także ludziom na morzu. Ale praca w niedzielę zawsze wygląda trochę inaczej w mojej głowie. Warunki są inne. Załóg jest mniej, hałasu jest mniej, zamieszania jest mniej. I pracy jest mniej, bo zawsze staram się tak wszystko sobie zaplanować, żebym w niedzielę pracował, ale nie tak ciężko, jak w sobotę, czy inny dzień tygodnia. Żeby robota była "dokończona", a nie "w trakcie".
Dzięki temu manewrowi często udaje się uciec na rower i cieszyć się życiem, jak pies na polu, który goni za rzuconą piłką.

Lubię tak. Lubię, kiedy w głowie jest porządek i w harmonogramie prac też. I nie wiem dlaczego, ale często w niedzielę łapię się na pojmowaniu tego stanu rzeczy.


S/Y Champion. Zdjęcie z 2009 roku. Pora szamania przed wejściem na wachtę. To zdjęcie nie ma absolutnie nic wspólnego z wpisem. Nic poza tym, że kiedy na nie patrzę, czuję, że pasuje mimo wszystko. 


wtorek, 21 kwietnia 2015

What's up!?

Dwa dni temu zrobiłem swoją pierwszą "stówę" w tym roku. Zawsze kryło się w tym więcej, niż z zewnątrz widać. Ta "stówa" to wspomnienia wyjazdów z moim tatą, wyjazdów na rowerową przygodę, która tak - miała się odbyć na stu kilometrach trasy. Było w tym coś ekstra. Pobudka wcześnie rano, śniadanie, pakowanie plecaków, potem rowerów do pociągu. 
Także przygoda pełną gębą, zwłaszcza, że z tatą nigdy nie było tak, że była trasa i trzeba ją było bez sensu przelecieć do domu. Z docelowej stacji kolejowej jechaliśmy na rynek, gdzie szamaliśmy pączki popijając wysokokaloryczną, super elo pro Coca Colą. Jechaliśmy zobaczyć coś konkretnego, czasem kogoś odwiedzić, kogoś, kogo widuje się może raz w roku. Także przygoda pełną gębą...

Pamiętam, jak narwany kiedyś byłem, gdy chodziło o rower i wszystko, co z nim związane. 
Żyłem z chorobą znaną każdemu, kto wchłoną najprawdziwszą pasję, chorobą, której objawami jest poczucie, że nikt nie czuje jej tak mocno, jak ja. Nikt nie wie lepiej ode mnie, jak to jest być zakochanym w trasie, w swoim sprzęcie, no i niestety, choroba ta powoduje, że czasem brzmi się arogancko. 
Z perspektywy czasu wiem też, jakie głupoty się wtedy opowiada, co jakiś czas. 
Całe szczęście to mija. Bo każda pasja, która trwa wystarczająco długo, przechodzi przez fazy. Najpierw jest się tym napalonym na wszystko, ślepo zakochanym, potem zakochanym z konkretnych powodów, później zdobywa się wiedzę i jeszcze więcej wiedzy, z czasem uczy się ją wykorzystywać. 
Pasja staje się dojrzała w chwili, w której zaczynamy ją rozumieć. Tak mi się przynajmniej wydaje. Kiedy zamiast rzucać mięchem po usyfionej smarem kuchni, bo coś "nie działa, a przecież wiem, jak to naprawić", podnosicie słuchawkę. Do serwisu. Bo wiecie, co kryje się za waszym rowerem. Jakie procesy i działania napędzają cały ten rowerowy biznes, który pojęliście i chcecie być częścią.

























I tak jechałem zdobiąc wyświetlacz kolejnymi kilometrami i myślałem o sobie w tym wszystkim.
Przypomniałem sobie skąd w ogóle wziął się rower i dałem się tej myśli zabrać stamtąd, aż do tej konkretnej chwili, w której siedziałem w siodle wymarzonego roweru i jechałem przed siebie.
Zarysował mi się kształt koła, które wydaje mi się, zamknęło się. 
Żeglarstwo morskie dało mi poznać co to jest pasja. Jak to jest mieć to uczucie. 
Uczucie tak wyśmienite, że wymogło poszukiwania czegoś, co podtrzyma ten rausz przez cały rok. 
Rower w jakiś naturalny sposób wskoczył w to wolne miejsce. Mam to szczęście, że obie pasje dorastały razem, uzupełniały się i zabierały mnie dalej. 
Zadbały o to, żeby mój "lifestyle" był taki a nie inny, co zaprowadziło mnie pod drzwi ludzi, których teraz nazywam przyjaciółmi, a jedną szczególną osobę: narzeczoną.
Żeglarstwo zaczęło być pracą na lato, dzięki czemu mogłem wymienić zabitego BMXa na nowiutkiego NSa, moją zgrabną Dirtówkę-Wróżkę, która zapewnia mi sporo frajdy do dziś. 
Trasy wyścigów XC i maratonów napisały rozdział mojego życia, do którego wracam, jak do ulubionego fragmentu książki. I zostawiły po sobie łydę, która wciąż jest coś warta.
A dziś? Dziś pływam sobie. Wiele rzeczy jest innych. Na moich oczach odeszła wyścigowa rama i przyszedł na świat rower z tych Naprawdę Marzeń.
Jakoś tak wciąż mi nie przeszło, więc kiedy pojawiła się przyczyna by pojechać do Koblencji po jeszcze jeden, nie myślałem długo. Zabrałem moją szarą śmigłą maszynę z miejsca, które jest jak muzeum sztuki współczesnej. 
I w tej właśnie chwili miałem ją pod sobą na wspaniałej trasie z widokiem na morze i pasmo Velebitu ze śniegiem na wysokich szczytach. Bajka...
Koło się zamknęło. Żagle dały mi rower, rower podtrzymał ogień, żagle dały mi pracę i rower, rower zapewnia mi odprężenie, żebym miał siłę na kolejne lata... Żeglugi.





Parędziesiąt kilometrów dalej pojawiła się nowa myśl. 
Rower stał się deserem. Muszę sobie na niego zasłużyć. Muszę zjeść czasem naprawdę niedobrą zupę, która już wystygła, tak niedobra jest, ale bez tego nie mogę dostać tego, na co każde dziecko czeka. I wierzę, że wiele z Was ma tak samo. Że pięć, sześć dni obowiązków trzeba zamknąć za sobą, by w ten jeden idealny dzień wyrwać się i zrobić to, po co naprawdę chce się żyć.
Mam nadzieję, że takich deserów macie tak dużo, jak to tylko możliwe. Bo wiecie co?
Moja karteczka, taka mała ściąga z oznaczeniem numerów dróg i nazwami miejscowości ze skrzyżowaniami, miała zapisany taki oto ciąg, z góry na dół:

502 Karin G.
(w lewo)
Novigrad
Posedarie 106
(w lewo)
jakoś do Policnik
Skabrnja
Sukosan
Piwo!
























I tak też było. Znalazłem obiecującą trasę do Policnika, dotarłem do kolejnej miejscowości i kiedy byłem już blisko Sukosanu pomyślałem, że póki co przeżywam idealny dzień, więc warto byłoby, żeby zakończyć go w przyjemny sposób. Butelka piwa, wyciągnięte nogi i mama w słuchawkach telefonu - czy towarzystwo mogłoby być lepsze?

Wiecie co? Tamtej idealnej niedzieli przejechałem 105 kilometrów w cztery godziny. Cztery godziny pięknych widoków, ciekawych myśli, wspaniałych wspomnień i czasu naprawdę tylko do mnie.
Właśnie taką myśl przekazują niektóre filmy rowerowe, jakie można oglądać w Internecie. Realizując scenariusz napisany przez nas samych, można pokusić się o stwierdzenie, że nasze życie jest bliskie ideału. 



Karmcie swoje pasje, niech rosną zdrowe!

Jacor.