piątek, 17 października 2014

Do Volos we go!

Czyli o tym, jak w totalnych ciemnościach wchodziliśmy do totalnie nieznanego nam portu.

1-3 Wrzesień 2014.
(prawie)Ateny - Volos [824 Mm].

Kotwicę podnieśliśmy o 0430. Słońce jeszcze nie wstało, ale my byliśmy przytomni jak za dnia. Dobrze nam zrobił sen w porze, w której normalnie się śpi. 
Nasz ploter wciąż pokazywał malutką czerwoną łódkę na szarej plamie. Furuno nie spieszyło się z mapami. Poniedziałek dawał nadzieję, że coś się zmieni. 

Kiedy nie ma na pokładzie pracy, to znaczy, że się źle szukało. Korzystając z poniedziałku nadrobiłem kilka prywatnych zaległości i zaraz poczułem się lżej. Następnie zabrałem się za sprzątanie salonu, żeby mieć mniej pracy w tym i tak szalenie krótkim czasie, jaki będę miał na przygotowanie jachtu po setkach mil drogi. Gotfryd się zmartwił bo zakryłem kanapy pokrowcami i biedak przez pierwsze godziny wyglądał na skołowanego. Chciał się położyć, ale jednak coś mu podpowiadało, żeby tego nie robić. W końcu nie wytrzymał i tak się położył, żeby leżeć na pokrowcu, czyli nie brudzić spoconymi girami wyczyszczonej skóry, ale jednak leżeć. Z boku wyglądało to, jak pies, który coś znalazł, coś chce, ale nie wie co z tym zrobić. 

Przejąłem ster i minąłem się z tankowcem zielone do zielonego. Przypomniałem sobie, że kiedyś, chciałem być kapitanem na takim... Radio grało, 20 Mm dzieliło mnie od kolejnego WTP. Było dobrze...

Główki portu w Volos osiągnęliśmy o 0200. 
To zawsze jest ekscytujące uczucie, kiedy wchodzi się w ciemnościach do portu, którego się nie zna. To był port, taki prawdziwy port, a nie marina, gdzie stuff jest na nogach 24/7 w gotowości do odebrania cum. Pogoda nam sprzyjała, wiatru nie było, więc mogliśmy się powoli przesuwać i wypatrywać miejsca. Już samo wypatrzenie świateł główek było nie lada zabawą w tym przemysłowo/promowo/rybacko/jachtowym porcie, a teraz, nie chcąc skazywać się na zbyt wiele manewrów musieliśmy podjąć decyzję, w której części szukamy. Musieliśmy znaleźć nabrzeże, do którego moglibyśmy stanąć alongside, z pilota wynikało, że część jachtowa odpada, udaliśmy się wiec w przeciwną stronę i tam też znaleźliśmy kawałek betonu w sam raz dla nas. 
Brak wiatru ułatwił zadanie, chociaż nieskromnie przyznam, że podejście trzydziestometrowym jachtem z dwoma osobami na pokładzie nie jest czymś oczywistym. Przez lata współpracy opracowałem sobie różne plany działania. Przygotowuję cumy w kolejności do rzucenia, udaję się do kapitana, którego proszę o danie mi chwili czasu przed przytuleniem się do nabrzeża, żebym mógł ustawić odbijacze na odpowiedniej wysokości. Potem, w tym manewrze, rzucam szpring i cumy z dziobu, przechodzę na rufę, rzucam cumę rufową i szpring, skaczę na nabrzeże, biegnę do szpringu, zakładam go na poler, biegnę do cumy rufowej, kapitan wykorzystując szpring przytula się bliżej. Łajba jest bezpieczna, więc kapitan schodzi na główny pokład i wybiera założone cumy, potem korzystając ze stanowiska manewrowego na głównym pokładzie ułatwia mi zgrabne dostanie się na pokład i bawimy się dalej: ja operuję na cumach, kapitan na silnikach i tak stoimy. Zdarzało się nam to robić w gorszych warunkach i też poszło, więc nie możemy być tacy źli. Ale zawsze jest miło, kiedy znajdzie się ktoś, kto cumy odbiera.




Dowiedzieliśmy się, że przed ósmą musimy się przemieścić do części jachtowej, więc poszliśmy spać szybko. Kiedy wstaliśmy pięknie świtało i kutry rybackie zaczęły wracać z połowu. To był dość ciekawy widok - my i kutry rybackie baaardzo blisko siebie. Czułem się trochę, jak we Władysławowie, w ogóle Volos mi Władysławowo przypominało.




Przemieściliśmy się, stanęliśmy alongside do bardzo niskiego nabrzeża, co mi się w ogóle nie podobało, gdyż godzinę później miałem zostać na pokładzie sam i to na trzy dni, więc ewentualna poprawka nie wchodziła w grę. To nabrzeże było tak niskie, że odbijacze położyłem na wodzie, żeby w ogóle spełniały swoją rolę. Chwilę później odprowadziłem kawałek drogi Gotfryda, który wracał do Wiednia (promem na Skiathos i stamtąd samolotem) i miał wrócić na pokład z MURA w ciągu najbliższych trzech dni. Nie powiem, żebym czuł się z tym komfortowo. 
842 Mm, 11 dni i tylko trzy na przygotowanie wszystkiego...




Zdradzę Wam, że się udało :) 
Ale to jeszcze nie koniec rejsu! Skiathos - nasze miejsce docelowe jest wciąż przed nami!

czwartek, 9 października 2014

Do Aten!

Czyli o tym, jak Gotfryd nie wiedział o moście, o tym, jak przeszliśmy Kanał Karyncki, a także o tym, jak to nie byliśmy w Atenach.

30 sierpień - 01 wrzesień 2014.
Korfu - Kanał Koryncki - Kotwicowisko na przedmieściach Aten [672 Mm].

Z uzupełnionymi zapasami, w których skład wchodziły dwie butelki Retsiny - dość specyficznego w smaku wina, którym wznieśliśmy toast za szczęśliwe wejście na greckie wody, minąwszy stojący na kotwicy okręt US Navy, obraliśmy kurs na wejście w Zatokę Patras.
Przepiękne są okręty wojenne! Przepłynęliśmy "bezpiecznie blisko", żeby przyjrzeć się szarej miss USA, na tyle blisko, że widać było marynarzy na stanowiskach obserwacyjnych i jednego z nich mierzącego do nas z karabinu maszynowego o zacnym kalibrze. Kiedy odsłoniła się nam jej bakburta mogliśmy zobaczyć dwie barki karmiące ją paliwem. Później, słuchając ostrzeżeń nawigacyjnych, dowiedziałem się, że Amerykanie zmierzali na manewry zorganizowane przez NATO, po drodze zwracając uwagę na "podejrzanie terrorystyczne zachowania" jednostek w rejonie. Podali także numery kontaktowe na wypadek, gdyby ktoś zauważył coś, co chciałby im zgłosić. Także, gdyby jakiś kuter rybacki wymuszał na mnie ustąpienie drogi, mógłbym podać im jego pozycję, oni wystartowaliby drona, a ten, na ćwierć mili przed kolizją wystrzeliłby salwę rakiet i zamienił go w palące się na powierzchni resztki. Wtedy wzniósłby się w górę, majestatyczne wleciał w tarczę zachodzącego słońca, a ja machając mu w geście wdzięczności, łapiąc się za serce zanuciłbym hymn Stanów Zjednoczonych Ameryki...






























Na trawersie pojawiła się Itaka. Całkiem spora wyspa, gdyby Odyseusz nie zapragnął zamelinować się na trochę i pozostał wierny greckiej tradycji nawigowanie po lądzie, myślę, że Penelopa nie musiałaby dziergać swetra przez tyle lat. 
Tak całkiem serio - w szkole uczymy się tego i tamtego, ale wiele rzeczy pojmujemy dopiero w chwili, w której się z daną rzeczą konfrontujemy. To było ciekawe uczucie, żeglować po akwenach, o których słyszało się w szkole.


W zgodzie z naszym niepisanym podziałem wacht, przejąłem ster około godziny dziesiątej wieczorem. Korzystając z okazji, że zostałem sam, rozłożyłem mapę, wyjąłem trójkąty nawigacyjne i zacząłem przypominać sobie, jak to było kiedyś, kiedy byłem lepszym żeglarzem - żeglarzem nierozpieszczonym przez ploter. Powtórka z nawigacji nie mogła znaleźć lepszego czasu. Prześledziłem naszą trasę i zauważyłem, że jeszcze na mojej wachcie będziemy musieli przejść pod mostem. Odszukałem Rion - Andirrion Bridge w naszym pilocie po greckich wodach i rozłożyłem mapę, na której podano dokładne procedury przekroczenia mostu. Instrukcja była jasna, do ATA zostały ponad trzy godziny, Gotfryd spał w najlepsze na kanapie w sterówce. To było moje zadanie! Trzymałem kciuki, żeby mojego Śpiącego Kapitana nie obudził żaden książę. Bo mi czasem naprawdę brakuje mojej karty wstępu do dżentelmeńskiego świata kapitanów! Więc nie waż mi się obudzić, kapitanie, nie waż mi się zabrać tego zadania! Dochodziła druga w nocy.
Dziesięć mil przed mostem wezwałem Rion Traffic, podano mi przejście określając je kolejnością świateł na pylonach. Dopiero moja rozmowa przez radio obudziła kapitana. Jego pytanie, czy już teraz wzywam Traffic Control kanału uświadomiła mi, że on w ogóle nie był świadomy, że na naszej trasie jest jakikolwiek most. Widzicie? - Plotery ;) Dał mi dokończyć zadanie. Po fakcie jestem pewien, że on mi przecież ufa i wie, że może spokojnie spać, ale taki kąsek, jak ten most obudził we mnie zachłanną chęć posiadania go tylko dla mnie samego i dyktowanego zazdrością strachu o to, że mi się go zwinie sprzed nosa. Siedem mil za mostem uwolniliśmy się spod kontroli Rion Traffic - zadanie zakończone, mogłem iść spać.


Kiedy się obudziłem, byliśmy niecałą godzinę przed wejściem w Kanał Koryncki. 
Dopłynęliśmy do punktu oczekiwania, gdzie jednostki czekają na ustalenie kolejności przejścia. Kontroler ruchu ustawia nas, jak dzieci w przedszkolu, mówiąc kto za kim wpływa i taki sznureczek grzecznie czeka na zmianę ruchu w kanale i pozwolenie na wejście. 
Ten sześciokilometrowy kanał pozwala zaoszczędzić sporo czasu/paliwa i w pół godziny przerzuca z Morza Jońskiego na Egejskie. Nie jest tani, koszt przejścia dla jachtu naszej długości to 600,- europejskich, ale jest to wciąż opłacalna droga na skróty.

Zachodnie wejście do Kanału Korynckiego



Wyjście z kanału. Tam, gdzie trzeba położyć kasę na ladę.


Trzy godziny później na ekranie plotera zarysowała się wyraźna granica. Ta granica to koniec naszych map... Pamiętam, że na trzy miesiące przed rejsem podałem Gotfrydowi dane o zainstalowanych mapach, więc coś musiało się podczas tego przygotowania popierniczyć. Tragedii nie było - wciąż mieliśmy mapy papierowe, a Gotfryd tablet z mapami Garmin. Problem tylko w tym, że za kilka dni na pokład miał przybyć armator, a taka szopka to mega kompromitacja. 
Telefon w dłoń i liczenie na to, że Niemcy z Furuno prześlą nam kod autoryzacyjny mapę najszybciej, jak się da. Taaaaaka wtopa!

Ateny... Niezły ruch panuje w tym rejonie. I Ateny i Pireus nie narzekają na brak statków zmierzających do portów, a są dość blisko siebie. W między czasie sprawdziliśmy prognozę pogody i podjęliśmy decyzję o przeczekaniu silnych wiatrów, na którymś z kotwicowisk na PD-WSCH od Aten. Wiele miejsc wyglądało lepiej na mapie, niż w rzeczywistości i tak naprawdę żadne nie dawało pełnej ochrony, ale naszym największym zmartwieniem było to, że kotwica za cholerę nie chciała złapać. Rzucaliśmy dwie kotwice po pięć razy zanim wreszcie chwyciła i mogliśmy zgasić silniki. W między czasie zaszło słońce i dzień miał się już bardzo blisko ku końcowi. Nie zdążyłem jeszcze spłukać szlamu z łańcucha kotwicznego, kiedy Gotfryd przyszedł do mnie na dziób z butelką piwa. Za szczęśliwe ocalenie!
Ateny świecą milionami świateł, widzimy ruch uliczny i ludzi blisko brzegu. Jestem tak blisko Aten, ale nie dane mi będzie w tym rejsie postawić tam nogi. Biorę prysznic na pokładzie kąpielowym, w scenerii miasta nocą i gwieździstego nieba. O piątej ruszamy, więc niech się do piątej wypiździ!

Fajne zdjęcie na koniec ;)



czwartek, 2 października 2014

Kawa na balkonie.

Czyli przelot z Bar na Korfu i dobry kawał z życia marynarskiego na koniec.

29-30 sierpień 2014.
Bar - Korfu (Grecja) [407 Mm].

Wyspaliśmy się i o 0930 podeszliśmy do nabrzeża stacji. Przygotowałem wszystko do pobrania paliwa i pompa ruszyła. Skończyliśmy po dwóch i pół godzinie - 11500 L tax-free! 
Odeszliśmy, jak tylko wrócił nasz agent z kompletem dokumentów. Dobrze wspominam Bar.

Pierwszy zachód...

Pierwszy świt...


Rozpoczęły się dla nas porządne przeloty. Z Bar na wyspę Korfu pokonaliśmy 164 Mm i pierwszą nocną żeglugę w tym sezonie. Noc była spokojna. Fala z rufy delikatnie kołysała, gdzieś daleko widać było kilka świateł nawigacyjnych, a Albański brzeg wydawał się czarną masą rysującą się na tle czarnego horyzontu. Żadnych pław, świateł, ruchu... Nic.
Nasza dwuosobowa załoga nie ma stałego podziału wacht. W ciągu dnia ster przejmuję ten z nas, który nie jest zmęczony. Jakiś niepisany porządek wachtowy zaczyna się dopiero późnym popołudniem, kiedy z dobrego serca i szczerych chęci spędzam trochę czasu w kambuzie przygotowując żarcie i sprzątając po sobie (I nie tylko...). Potem wychodzę na fly i spędzam trochę czasu z moim kapitanem, ten w okolicach dziesiątej wieczorem schodzi pod pokład w poszukiwaniu wygodnej pozycji przed TV, a ja ciągnę ile mam sił. Kryzys często łapie gdzieś po trzech-czterech godzinach, ale spacer po pokładzie, kawa, siku za burtę, szybka gimnastyka i podjaranie chwilą pomaga go pokonać. W tym rejsie zawsze udawało mi się dojechać do minimum piątej rano, budząc Gotfryda w jaśniejących szarościach, często w okolicach świtu. 
Podczas tego przelotu wschód słońca zastał nas tuż przed wejściem na greckie wody. Przekazałem ster na godzinę przed rozpoczęciem podejścia do Mariny Gouvia, bez sensu było więc iść w koję. Położyłem się na kanapie w sterówce i szybko chwytałem minuty drzemki. 
O ósmej z minutami rzuciliśmy kotwicę i podeszliśmy naszym zgrabnym zadem do pomostu. Mieliśmy miejsce na dwie godziny, więc przystąpiliśmy do załatwiania formalności. Trochę było z tym szopek... Po pierwsze kapitan kupił książkę z opisem greckiego wybrzeża, marin i portów z 2009 roku... I na Korfu się trochę od tego czasu pozmieniało. W marinie nie było posterunku policji, więc nie mogliśmy się oficjalnie odprawić, całe szczęście mogliśmy zapłacić podatek turystyczny, na który oni zwracają największą uwagę. Następnie złapaliśmy taksówkę, podaliśmy nazwę centrum handlowego, które nam doradzono i ruszyliśmy zdobyć Internet. Grecki taksówkarz miał swoją własną wizję na temat miejsca, w którym powinniśmy potrzebne nam dobro zakupić i zafundował nam godzinną wycieczkę po mieście - od jednego miejsca, w którym nie było, do drugiego i w końcu trzeciego, w którym się udało. Zwiedzanie przez szybę!
W marinie jeszcze tylko szybkie zakupy i cumy i kotwica i lecimy dalej! Tak całkiem bueno jednak nie było. Po tym, jak stanęliśmy w marinie, żeby zejść z jachtu, wysunąłem trap... I zawył krótko alarm. I skomlał za każdym razem kiedy używaliśmy trapu, później też drabinki kąpielowej. I jest tak po dziś dzień (witam wszystkich 2 października o godzinie 0802). Szlag trafił nasze akumulatory serwisowe i jak tylko ruszy się jedną z tych dwóch rzeczy, to ich moc spada do zera, włącza się przymulony brakiem mocy alarm, prostowniki zaczynają ładować. Także po sterach i agregacie/PMS przyszła kolej na akumulatory. 
W każdym razie - witamy w Grecji! Jestem tu pierwszy raz!

Pierwszy wschód...

I widok z kibla. Na pierwszy wschód :P


Moje pierwsze wrażenie na temat Grecji jest takie sobie. Dopiero co byłem w Czarnogórze, w której wszystko się buduje, a teraz tu, w Grecji, wszystko niszczeje. Zamknięte lokale, zabazgrane mury, niedokończone budowy... Ah, ta kreatywna księgowość ;)

* * *
Mąż wrócił do domu z długiego rejsu. Pierwszej nocy leży z żoną u boku w łóżku i ta chcąc wprowadzić trochę romantycznego nastroju mówi: to musi być wspaniałe... Stoisz na mostku i obserwujesz bezkresny horyzont... Wasz wielki statek - taki mały na ogromnym oceanie... Jak to jest, pokaż mi! Mąż wstał z łóżka, spojrzał na swoją żonę i powiedział: 
Dobrze - zrób kawę, będę na balkonie.











wtorek, 30 września 2014

Dzień zmiany.

Czyli wymiana MURA na kapitana Gotfryda.

28 sierpień 2014.
Mali Zaton - Cavtat - Bar (Czarnogóra) [243 Mm].

O 0600 obudziły mnie fale i dźwięk łańcucha kotwicznego. Wyszedłem się rozejrzeć i powtórka z rozrywki: wiatr się odkręcił i zatoka przestała być bezpieczna. W takich chwilach zawsze mam wątpliwości - budzić armatora, czy kontrolować sytuację i dać mu spać? Zazwyczaj go budzę w myśl zasady Safety First, ostatecznie, jak się coś stanie, co będzie wymagało reakcji, to moja jedna para rąk nie da rady na raz odpalić silników, wciągnąć kotwic, manewrować jachtem przy tej okazji i zrobić sobie kawy. Ale Armator sam się obudził. To zawsze najlepsze wyjście!
Wyszedł na pokład i zaklną: "kurwa pogoda..." - jego ulubione podsumowanie niepogody, jakie skonstruował ze znanych mu polskich słów. Zapytał co robimy - wyglądał na takiego, któremu ani trochę nie chce się zaczynać dnia o szóstej rano. 
Cavtat - port graniczny, w którym odprawialiśmy się przed opuszczeniem chorwackich wód i dla nas osobiście - port wymiany załogi. Dzieliło nas od niego siedem mil - niecała godzina, a będąc tam wcześniej rosła szansa na bezproblemowe podejście do nabrzeża granicznego. Zaproponowałem, żebyśmy ruszyli tam tyłek, skoro już i tak nie śpimy. I ruszyliśmy tyłek. 
Mieliśmy bardzo silny wiatr. Z nieznanej mi przyczyny nie weszliśmy od razu do Cavtatu, tylko w zatokę. Piździło, a tam dość sporo niebezpiecznych miejsc. W końcu się wycofaliśmy i wpłynęliśmy do małej zatoczki z tym moim najmniej ulubionym chorwackim "portem". Nad naszymi głowami przeleciał odrzutowiec Armatora - czyli Gotfryd za godzinę będzie na nabrzeżu... 

Pożegnałem się z Moją Ulubioną Rodziną Armatorską i przywitałem z Gotfrydem. Zrobiłem szybkie zakupy, wywaliłem śmieci, pod trap przyszedł nasz agent z gotową dokumentacją - byliśmy odprawieni i gotowi do odejścia. 
To jest gówniane uczucie za każdym razem. Pewna nieformalna degradacja... Ale teamem jesteśmy dobrym - trzeba nam oddać. 

Z tym dniem tak naprawdę zaczęła się poważna żegluga. Z ulgą odeszliśmy z Cavtatu i trzy godziny później zmieniłem flagę z chorwackiej na Czarnogóry. 
Mijając Zatokę Kotorską pomyślałem sobie, że wreszcie znów jestem gdzieś pierwszy raz i od tej chwili każda kolejna mila będzie milą mi do tej pory nieznaną...
























Pogoda się ułożyła. Wyszło słońce, zniknął silny wiatr. 40 Mm trasy do Bar zleciało szybko. Oczekujący nas agent wskazał miejsce - alongside do pirsu, tuż naprzeciw stacji benzynowej, w której następnego dnia mieliśmy pobrać wolne od podatku paliwo. Mieliśmy idealne wyczucie czasu - zdążyłem wybrać ostatnią cumę, kiedy wiatr zaczął wiać od morza. Teraz już mógł. 
Na przywitanie wyszła nam ciekawa ekipa. Rosyjscy Wikingowie! Ortodoksyjna grupa zapaleńców życia w harmonii z religią, naturą i... sobą nawzajem na pokładzie ich wzorowanej na Drakkarze, niewielkiej łodzi? Nie mogę znaleźć w Internecie żadnych informacji o tej grupie i ich projekcie, więc jedyne, co mogę Wan o nich napisać, to to, że byli bardzo życzliwi, spłynęli do Czarnogóry z Rosji i w ich planach było przekazanie łodzi swoim przyjaciołom z innego bractwa, którzy to mieli z kolei odbyć podróż powrotną. Ciekawe spotkanie. I ciekawy projekt.

Bar przypadł mi do gustu. Nie jest oblegany, jak Kotor, czy Tivat, więc w świętym spokoju załatwiliśmy wszystkie obowiązki i mogliśmy zejść z pokładu i znaleźć knajpę, która uraczyła nas wyśmienitą kolacją. I dobrym, czarnogórskim piwem. Naszym sąsiadom sprzed dziobu podarowaliśmy butelkę wina, żeby wzbogacić ich zapasy i pokazać gest przyjaźni na wypadek, gdyby mieli zacząć "wikingować" ;)




sobota, 27 września 2014

Montaż!

Czyli trzy dni, trzy lokacje i 113 Mm w jednym wpisie.

25-27 sierpień 2014
Marina Frapa, Rogoznica - Sv. Klement - Mali Zaton [180 Mm].

Zgodnie z planem byłem pierwszy w kolejce od biura. Usiadłem, wypełniłem kartę zlecenia serwisu, którą podała mi Atrakcyjna Pani zza Biurka i upewniając się, że rozumie naszą potrzebę załatwienia tego ASAP, wyszedłem i wróciłem na pokład mojego biura. 
Przybyło pierwsze natarcie mechaników. Sympatyczni ludzie. Agregat sobie odpuścili - 
po sprawdzeniu kilku podstawowych rzeczy, oddali problem w ręce specjalisty mającego się pojawić na pokładzie następnego dnia. Prawidłowo zlokalizowany wyciek oleju z układu sterów strumieniowych zgrabnie wprowadził serwisantów w proces wymontowania elementu-winowajcy. Zawinięty w szmaty, jak Dzieciątko Je... Jak dzieciątko Janek, opuścił pokład i w wózeczku znanym Polskim Złomiarzom odbył podróż do warsztatu. Jakiś czas później odebrałem telefon z serwisu, że przyczyną wycieku była uszkodzona uszczelka, która jest już wymieniona i element - filtr oleju, jak się okazało, jest gotowy do montażu. I przy okazji powiedzieli, że moją problemy ze znalezieniem oleju hydraulicznego o parametrach zgodnych z rekomendacją z instrukcji. Szczegóły miałem omówić z menedżerem serwisu na pokładzie. 
Trzeba napisać, że Chorwaci dbają o lokalny biznes i swoje układy. Dbają do tego stopnia, że często grają va banque, czego ofiarami nie raz padły jachty i ich załogi. Podobna sytuacja miała miejsce i teraz: po tym, jak dowiedziałem się o ich problemach z olejem, nauczony doświadczeniem zabrałem się za znalezienie go na własną rękę. Przetrzepałem kontakty, strony z listami serwisów i dostawców w naszej okolicy, zebrałem nowe namiary i dzwoniłem, jak wariat. Znalazłem sklep motoryzacyjny w Splicie (niedaleko!), który posiadał na stanie potrzebny mi olej. Nie było to John Deere, Shell, czy inny "znany", ale posiadał identyczną specyfikację i mogłem go mieć następnego dnia rano, z chwilą otwarcia sklepu. Ahh, moja wiara w ludzi... Spotkałem się z menedżerem, który zapewnił mnie, że jutro rano dostaje zaopatrzenie, w tym olej, który potrzebuję i to firmy znanej z fajnego logo muszli.
Ponieważ ja lubię mieć możliwie kompleksowe usługi, wymagające kontroli możliwie najmniejszej ilości ludzi, zgodziłem się i odłożyłem zamówienie oleju ze Splitu. Taaaaki błąd!
Olej, który dotarł do serwisu nie był tym, którego ja potrzebowałem, dowiedziałem się o tym po jedenastej i za cholerę nie dałem przekonać, że ten, który oni mają można zmieszać z tym, co ja już mam w układzie. Gdyby ten był pusty - OK, ale nie był, przede mną ponad tysiąc mil morskich, za chwilę mam być na wodach Albanii, gdzie psy dupami szczekają... Za duże ryzyko. 
Marko - menedżer znów zapewnia, że jutro, ale ja już nie chcę tego słyszeć, zamawiam olej ze Splitu, który ma do mnie dotrzeć jeszcze tego dnia. Słyszę, że popełniam wielki błąd - bo to olej chorwackiej firmy INA. WTF?! "Niech mi idzie do dupy śpiewać" - cytując mojej śp. prababcię.
Olej dotarł na godzinę przed końcem pracy serwisu i zgodnie z umową, układ został zalany, sprawdzony i problem sterów strumieniowych zniknął z mojej listy trosk. 

Winowajca numer 1.
Dzień drugi.
Serwisant Kohlera spóźnił się, ale to dość normalne. Zatrzymała go na dłużej jakaś pierdoła na jachcie, który ratował z opresji przed naszym. Przyjrzał się dokładnie naszemu agregatowi i stwierdził, że z nim wszystko w porządku... 
Ten facet reprezentował sztandar serwisantów w biznesie jachtowym. Po wykluczeniu przyczyny w samym agregacie, poszedł po nitce do kłębka, a ten utkną w PMS. Nie mając nic wspólnego z firmą, która tą jednostkę powołała do życia, otworzył jej wnętrze i zaczęliśmy szukać. Znalazł przyczynę. Małą, białą bezpiecznikopodobną kostkę z przełącznikiem, który zablokował się w pozycji nakazującej start agregatu. Wcisnął przełącznik, dosłownie dotknął go palcem i po kilku testach problem się więcej nie pojawił. Słońce nadal było na niebie, sklarowałem pokład do wyjścia i udaliśmy się z Armatorem do recepcji, gdzie "gadając o dupeczkach" czekaliśmy, aż dotrze za biurko rachunek za serwis. I byliśmy wolni!

Domniemany winowajca.
Winowajca numer 2.




















Dobrze było być znów w drodze. Obraliśmy kurs na wyspę Sv. Klement, która zawsze kojarzy mi się z jelitami. Kształt wyspy wygląda obiecująco na mapie - same schronienia! Rzeczywistość wygląda jednak inaczej. Wyspa jest niska i choć może osłaniać przed falą powodowaną wiatrem, to nie chroni przed falami pozostawianymi przez przechodzące wzdłuż PD brzegu Hvaru jednostkami. 
Lecz dzień miał się ku końcowi i ten kompromis wydawał się bardzo OK.

Dzień trzeci.
O 0300 obudził mnie chlupot fal. Wyszedłem na pokład - wiatr się odwrócił i przybrał na sile. Nasze gniazdko na noc przestało nas chronić. Zdecydowałem się zostać w sterówce i przypilnować agregaty, które miały się zmienić za kilkadziesiąt minut. Mocno trzymałem kciuki patrząc się w monitor. Bez problemu. 
Doleżałem do 0600. Odpalamy silniki, kotwica w górę, kurs na wejście w Kanał Korcula. 
Rozwiało się, zwłaszcza w kanale ładnie piździło, ale nie przeszkadzało to nam zbytnio. Krótko przed słynną Korculą chowamy się w zatoce na lunch. Widzieliśmy nasz poprzedni jacht! Biedna załoga, która teraz się z nim męczy! Zawsze współczujemy ludziom, którzy zdecydowali się na Dominatora. Przed Dubrownikiem jest dość głęboka zatoka z pipidówą Mali Zaton. To nasze miejsce na noc. Standardowy manewr: kotwica z dziobu, cuma z rufy. I przychodzi nagle jakiś grubas i mówi, że mamy się stąd wynosić. Eee...? Nic do niego nie przemawia. Jest właścicielem kempingu, my staliśmy "na jego terenie", a on sobie tego nie życzył. Armator, kiedy stopień żenady go przerósł, poddał się i go olał - ten powiedział, że odetnie nam cumy. Chciałem być dyplomatą. Wyjąłem butelkę wina z lodówki, wyszedłem na pokład kąpielowy, żeby mnie dobrze słyszał, pokazując mu gest przyjaźni (flaszkę), zapytałem, czy nie możemy zostać na noc. Było już ciemno, nikogo tam prawie nie było, a my mieliśmy plan odejść wcześnie rano. Nie. Bo, czy ja widzę, jak stoi tu sto jachtów? Odpowiadam, że nie, że póki co widzę tylko jeden - nasz. Facet oczywiście nie chce nam zdjąć cumy, jest po prostu dupkiem, a lewackie pospólstwo, które wylazło ze swoich przyczep kibicowało mu z boku. Ja też się poddałem - przebrałem się, zapaliłem podwodne oświetlenie, żeby widzieć dno, wskoczyłem do wody, zdjąłem cumę, rzuciliśmy kotwice w bezpiecznej od lądu odległości i tyle. Dupek się oczywiście darł, że mamy płynąć dalej, a ja mu na to, że może nas przesunąć, jak ma ochotę ;) 

Dla dociekliwych: nie było i nie ma tam nadal żadnych znaków zakazu kotwiczenia. MURA też nie robi trzody. Po całym dniu wrażeń z serwisem, chcieliśmy po prostu bezpiecznie stanąć na noc. Parapet!

czwartek, 25 września 2014

Do Rogoznicy na serwis.

Czyli o tym, jak awarie zmieniają nam plany.

Niedziela, 24 sierpień 2014
Kaprije - Marina Frapa, Rogoznica [67 Mm].

Widok na Rogoznicę z dziobu Thirteen.

Marina Frapa była najbliższą mariną z porządnym serwisem na naszym kursie. Bliskość Splitu dodatkowo wzbogacała jej wartość, bo właśnie w Splicie znajduje się autoryzowany serwis Kohlera.
Czekał nas kolejny krótki przelot - 20 Mm, który rozpoczęliśmy od powrotu na PN brzeg, do zatoki, w której kotwiczyliśmy do czasu burzy. Przez lornetkę przeszukiwałem linię skał i odnalazłem naszą cumę. Armator zbliżył się rufą na bezpieczną odległość i dał znać swojemu pływakowi, że może skakać. Wskoczyłem więc do wody i szybko dotarłem na brzeg. Odnalazłem linę, uwolniłem ją ze skały i wróciłem z nią na pokład. Szybkie spłukanie z morskiej wody, wskakuję w przygotowane ciuchy i chwilę później jestem na fly deku. 
Armator przekazuje mi ster i znika pod pokładem. Jacht jest mój...
W kalendarzu zapisałem: Przejąłem ster. Jest idealnie. Wczorajsza burza przefiltrowała powietrze, które w tej chwili zadaje się mieć smak. Z prędkością 4,5 Węzła płyniemy w stronę Rogoznicy. Cisza, spokój, przyjemne kołysanie przy akompaniamencie dźwięku fal.
Zadzwoniłem wtedy do Taty, żeby powiedzieć mu, jak dobrze jest być na morzu. Cieszę się, że mimo spędzania na wodzie sporej części roku, wciąż potrafię się delektować tym wyjątkowym uczuciem.
To dla mnie ważne, że nie tracę tej specyficznej relacji.

O 1030 włączyło się przypomnienie w telefonie. Zadzwoniłem do zarządcy mariny i zapytałem się, czy zwolniło się dla nas miejsce. Potwierdziłem przybliżony czas przybycia, próbowałem też zarezerwować serwis, ale ten działa na innych zasadach. W między czasie zadzwoniłem do alternatywnych serwisów, żeby mieć plan B. Armator nie miał zamiaru spędzać w Rogoznicy więcej czasu, niż absolutne minimum. 

Byliśmy kilka mil przed wejściem do mariny, kiedy zapaliła się czerwona dioda na panelu sterów strumieniowych. Czujnik poziomu oleju zaalarmował o zbyt niskim jego poziomie i system sterujący ich pracą wyłączył je, żeby nie doprowadzić do zniszczenia. Mądry komputerek.
Moja poranna inspekcja pozwoliła mi określić element, który się rozszczelnił, jednak nie miałem na pokładzie odpowiednich narzędzi, żeby spróbować się z usterką. Jak się później okazało, znalezienie tego elementu było wszystkim, co mogłem zrobić.
Traciliśmy olej od momentu startu silników. Silniki napędowe wytwarzają ciśnienie, które wykorzystuje hydrauliczny układ sterów strumieniowych. 
Przez VHF nawiązałem łączność z Marina Stuff . Podali nam numer miejsca na pirsie, poprosiłem o asystę motorówki, na wypadek, gdyby trzeba nam było ubezpieczyć dziób. Pogoda nam sprzyjała, prawie nie wiało. Szybko złapałem muringi z dziobu, rzuciłem cumy z rufy i staliśmy bezpiecznie.
Było późne popołudnie - umówić się na serwis mogłem następnego dnia o ósmej w biurze serwisu. Obiecałem Armatorowi, że będę tam pierwszym klientem. Jak stary dziad w kolejce do lekarza... Pomyślałem sobie...

M/Y Thirteen w Marinie Frapa. 

środa, 24 września 2014

Pierwsze problemy.

Czyli o tym, ile to się może zdarzyć na dystansie 27 mil morskich. 

23 sierpień 2014
Vrulje - Kaprije [47 Mm]

W ostatnią noc przed wyjściem w rejs z Sukosanu, pomyślałem sobie, że dobrze byłoby, gdyby na naszej drodze stanęły tylko takie problemy, które jesteśmy wstanie rozwiązać. Żebyśmy przeszli przez przygodę, nie przez pasmo nieszczęść. 

Staram się sobie przypomnieć, choć jeden rejs, w którym nic się nie zepsuło... Jako rejs mam namyśli coś większego, niż tygodniowe kręcenie się po znanych nam okolicach. 
Na polskich jachtach zawsze coś nie działało i często wiedzieliśmy o tym już przed wyjściem w morze. Często było mokro, silnik nie chciał odpalić, brakowało zasilania, a raz nawet maszt zwalił mi się prawie na głowę. Z czasem było oczywiście coraz lepiej, ale nigdy nie było tak, żeby od A do Z wszystko poszło, jak po sznurku. Dziś, już piąty rok pływam na prywatnym jachcie, który według wszelkich praw ludzkiego pojęcia powinien być tip-top. Nie trzeba przecież skomleć w klubie o środki na remont, nie trzeba "ciąć kosztów", a jacht nie jest wspólny-więc-niczyj. Mimo to, trzy pierwsze lata na jachcie projektu stoczni Dominator dały mi okazję zobaczyć, ile rzeczy może się zepsuć, nie działać, albo zniszczyć. Drugi rok na jednostce spod znaku Ferretti Custom Line, dodaje tylko punkty na listę... Choć szczerze napiszę, że Ferretti robi zdecydowanie lepszą robotę.

Przelot z Vrulje, gdzie zostawiliśmy za rufą naszych Robinsonów, na Kaprije liczył tylko 27 Mm. Niedużo, tak w sam raz, żeby leniwie posunąć się naprzód, ale też nie odmawiać sobie postojów w zatokach, gdzie można wymoczyć tyłek i zjeść w komplecie przy stole. W takiej rutynowej sielance najłatwiej jest się narodzić kłopotom. 
Całym zasilaniem na naszym jachcie steruje PMS (Power Management System). Jest to sporej wielkości "biała szafa z bezpiecznikami, przyciskami, światełkami i małym ekranem". Nie będę wchodził w szczegóły, bo sam za mało o PMS wiem, żeby tłumaczyć co jest w środku i jak działa. W każdym razie PMS steruje także pracą agregatów, "mówiąc im" kiedy mają się zmieniać w pracy, a kiedy coś jest nie tak, daje nam znać alarmem. I tak też było, włączył się alarm: agregat, który został zmieniony, po sześciu minutach na schłodzenie się, nie wyłączył się. Nie mogłem wyłączyć go za pomocą sterowania ręcznego, w który mogę PMS przestawić, ale co gorsza, kiedy wyłączyłem go ręcznie, bezpośrednio z panelu agregatu, i włączyłem ponownie w tryb, w którym powinien czekać na kolejną zmianę - ten odpalał nieproszony. W takich wypadkach zazwyczaj pomaga wygrzebanie instrukcji, więc wziąłem się za lekturę. Ha! Uradowany zszedłem do siłowni i wciskając odpowiednie przyciski, przestawiając przełączniki i wciskając czerwony guzik awaryjnego zatrzymania pracy - zresetowałem agregat i kiedy ponownie go włączyłem, problemu nie było. Do czasu, kiedy się znów pojawił. A najgorsze, że instrukcja mówiła, że nasz problem to problem z oprogramowaniem. Trochę kibel, jak ma się problemy z agregatem, kiedy dopiero co zaczęło się rejs. Mam polecenie znalezienia serwisu i rozpoczynam proces rezerwowania nam miejsca w marinie Frapa, w Rogoznicy. 

I Nova

Na noc kotwicę rzuciliśmy w zatoce na PN brzegu Kaprije i złapaliśmy się z rufy cumą, którą założyłem na z góry upatrzonej skale. W zatokę wpłynął też niesamowicie piękny jacht I Nova, która wbiła moją szczękę w pokład. Wyglądała, jakby świeżo opuściła stocznię, a jej kształty podyktowane najnowszymi rozwiązaniami... Zauroczyłem się!
Wyszedłem na pokład i zobaczyłem budującą się na horyzoncie burzę. Prognoza ostrzegała przed lokalnymi burzami, więc zabrałem się za klarowanie pokładu. Założyłem pokrowce, schowałem wszystko, co wiatr mógłby chcieć porwać i moimi ruchami zwabiłem ciekawą powodu MURA. Zapytali, czy pada - pokazałem im nadchodzące chmury i powiedziałem, że zaraz będzie. 
Ciężki wałek był coraz bliżej i zaczęliśmy czuć pierwsze porywy wiatru. Kilka minut później burzowa chmura była już nad nami i zaczęło się przedstawienie. PN, bardzo silny wiatr był dla nas niebezpieczny, wystarczyłoby, żeby kotwice przestały trzymać i wylądowalibyśmy na skałach. Nie było jaj, kurtyna deszczu zmniejszyła widoczność, urosły fale z białymi grzywami. Uruchomiliśmy silniki, nie było jednak mowy, żebym skakał do wody i uwolnił nas od założonej cumy, więc zdjąłem ją z knagi i wyszorowałem za burtę. Miałem na sobie kurtkę, ale operując na dziobie pilotami wind kotwicznych zmokłem tak, że suchej nitki na mnie nie było. Wiatr dosłownie wwiewał mi deszcz pod kurtkę, kiedy wychylałem się za burtę obserwując łańcuch. Wciągnęliśmy kotwicę i szybko udałem się na fly, żeby resztę manewrów doglądać pod hard topem, w towarzystwie armatora i jego syna, którym przyniosłem maski nurkowe, które założyli, żeby lepiej widzieć. I Nova wezwała nas przez radio. Człowiek na stacji zapytał o nasze zamiary. Pierwszy nawiązany kontakt Ship 2 Ship od długiego czasu! Byliśmy wtedy dosyć blisko, poprosili o zachowanie dystansu. Piękna dama dała nam więc kosza, ale walczyć trzeba było dalej. Pojawiły się dwie opcje działania: moja zakładała schowanie się za cyplem, który był w zasięgu naszego wzroku i tam przeczekanie na wodzie osłoniętej przed falą, aż burza się wypiździ, mój armator skłaniał się bardziej do przejścia na południową część wyspy. Poszliśmy na PD brzeg i tam rzuciliśmy kotwicę. Wywiało się kilkanaście minut później i zupełnie niewinnie ukazały się nam tęcze - jedna nad drugą. Kolejne minuty później przyniosły ciszę i gładkie lustro morza...



W wolnej chwili zszedłem do maszyny, rozejrzeć się, czy wszystko gra. Przywitał mnie słodkawy, mdlący zapach... To był zapach oleju z układu sterów strumieniowych... Żeby wcisnąć się bliżej i przyjrzeć problemowi, muszę czekać do rana - w tamtej chwili mógłbym się tylko poparzyć. 

Przypomniało mi się, jak w ostatnią noc przed wyjściem prosiłem o tylko takie problemy, z którymi będziemy sobie wstanie poradzić... 
Wyciągnąłem nogi i zapadnięty w fotelu na pokładzie rufowym podziwiałem burzę, która szalała kilkadziesiąt mil od nas. Niebo eksplodowało pomarańczowym światłem, pioruny cięły poziomo i pionowo bez chwili przerwy. Dobrze, że tak daleko od nas... Romantycznie...

wtorek, 23 września 2014

Wyspa Robinsona.

Czyli o tym, jak można zrezygnować z niemal wszystkich wygód.

Piątek, 22 sierpień 2014.
Sukosan - Vrulie (Park Narodowy Kornati) [20 Mm].

Termin wyjścia w rejs do Grecji nie został ustalony, wiadomo było jednak, kiedy musimy spotkać się z 
S/Y Beluga One w Skiathos. Znałem naszą trasę i mogłem sobie w przybliżeniu określić czas potrzebny na jej pokonanie, ale kiedy na pokładzie wciąż się coś zmienia - ciężko być czegokolwiek pewnym. Niemniej kalendarz napawał mnie podejrzeniem, że kolejny przyjazd gości na pokład oznaczać będzie wyjście w ten rejs. No i moje podejrzenia były trafne. Miałbym prawo się ładnie wkurzyć, ale to nie pierwszy raz, kiedy wykręcają ten numer. Jednak jest we mnie trochę nauczycielskiej krwi i postanawiam wczuć się w rolę przygotowanego-lecz-zaskoczonego, by pewnego rodzaju technikami edukacyjnymi, uświadomić MURA (Moją Ulubioną Rodzinę Armatorską), że nie można od tak po prostu wypłynąć w długi rejs. Beztroskę postanawiam wyleczyć troską i zostawiam kilka decyzji do podjęcia Armatorowi, kiedy ten na pięć minut przed oddaniem cum mówi mi o tym, że właśnie ruszamy na wody, po których szlajał się Odyseusz. 

Długo biłem się z myślami, czy zabrać rower na pokład. Thirteen jest można niemała, ale użytkowych przestrzeni ładunkowych ma niewiele i sztauowanie w nich też nie jest łatwe. Poza tym domyślałem się, że czasu dla siebie będę miał tyle, żeby się ogolić. Postanowiłem zostawić Treka i Śmigłego w garażu z obietnicą, że jak tylko wrócę, damy sobie w palnik za ten cały czas. 

Lubię wychodzić w rejs. Trochę mi się to uczucie radości z tym związanej przytępiło naszymi ciągłymi wyjściami w tygodniowe rejsu po okolicznych wyspach, ale teraz, choć początek miał być identyczny, wychodziliśmy w taki prawdziwy rejs... Nie mam już tyle czasu na delektowanie się widokiem trawersowanych główek mariny, bo moje oczy śledzą proces klarowania pokładu, ale zawsze kiedy skończę, kiedy jesteśmy już dawno temu w drodze, wchodzę na fly dek i oddaję się przyjemności pierwszych minut żeglugi.

Tego dnia zaliczyliśmy krótki przelot - 20 Mm, po drodze zatrzymując się w zatoce wyspy Uglian na kąpiel i lunch z widokiem na Dugi Otok. 
W Vrulie rzuciliśmy kotwice i dałem nura do zatopionego bloku betonowego, do którego przypiąłem cumę podaną z rufy, dla unieruchomienia nas na pozycji, kiedy odkręci się wiatr. 
Udaliśmy się tam na spotkanie naszych polskich znajomych - chirurga plastycznego pracującego w klinice VIMC wraz z rodziną. Jak tylko zabraliśmy ich na pokład zmienił się układ sił. Nasza międzynarodowa ekipa osiągnęła wyraźną przewagę Polaków. 
Są to bardzo sympatyczni ludzie, którzy każdego roku rezygnują z luksusów codziennego życia na rzecz życia w ciszy i zgodzie z naturą. Mieszkają w kamiennym domu z kuchnią gazową, wodę do kąpieli podgrzewa im słońce, słońce daje im też trochę energii ładującej akumulatory. Zasięg sieci mogą złapać tylko wcześnie rano, a i to nie zawsze. Mają do dyspozycji mikroporcik z drewnianą łodzią i strzegącą porządku w jego wodach mureną pod kamieniem wchodzącym w skład schodków do wody. Często jedzą, co złowią, by nie nadwyrężać skromnych zapasów, jakie ze sobą zabierają. 
To się wydaje bardzo romantyczne i w ogóle, ale ja nie wytrzymałbym tam dłużej, jak dwóch tygodni. Jak wytrzymują to ich nastoletni synowie...? Jeden z nich, ten młodszy, bardzo lubi łowić ryby...

Wyjście z zatoki skrywającej "Dom Robinsonów".

poniedziałek, 22 września 2014

Pragnienie domu pośrodku niczego.



Kiedy pierwszy raz wślizgnąłem się w koję, odkryłem, jak bardzo zarówno podnieca i uspokaja mnie świadomość bycia w przestrzeni śmiertelnie niebezpiecznej, wewnątrz czegoś, co daje mi poczucie bezpieczeństwa. Wziąłem do ręki i obejrzałem dokładnie z każdej strony uczucie, jakie mogło towarzyszyć astronaucie, gdy ten wewnątrz swojego skafandra naprawiał Teleskop Hubble'a. Pamiętam też, jak minutami wpatrywałem się w zdjęcie astronauty na okładce katalogu Gore-Tex. Choroba morska jaszcze dobitniej pokazała młodemu człowiekowi, jak bardzo "jedynym spokojnym miejscem na ziemi" może być "psia koja" wewnątrz S/Y Wda, która przebijała się przez fale Bałtyku.



To jest już kilkanaście lat później, a mnie to uczucie wciąż urzeka. I nagle olśnienie! Stoję w kambuzie i patrzę na płytę kuchenki. Wypolerowane, czarne lustro, z białymi kręgami znaczącymi "palniki". Jakiś gar w jej rogu. Odwracam się do korytarza i idąc w stronę salonu mijam schodki do sterówki. I cholera, tak, ja żyję teraz na czymś w rodzaju statku kosmicznego. Specjalnie zaprojektowanej maszyny umożliwiającej przeżycie na powierzchni wody. Scenariusz science-fiction pisze się tu sam każdego dnia: Cumowanie, odcumowanie, pobieranie paliwa, produkcja słodkiej wody, ekrany dotykowe monitorujące i sterujące urządzeniami pokładowymi. Plotery, listy sygnałów radiowych, radar i cała tablica wszelkiej maści "mierzy". Pokładowa motorówka, jako mały myśliwiec, garaż rufowy, jako hangar dla niego. I teraz najlepsze, co ostatnio najbardziej nasuwa mi skojarzenia: sprzęt nurkowy, jako ten wymarzony skafander kosmiczny.
Potem myślę sobie, że przecież mogę leżeć na kanapie i oglądać film w telewizji, a to nie jest science-fiction... A jednak trochę jest. Jest, bo każdy chce sobie trochę udomowić swoją przestrzeń. Nie ważne gdzie, na czym, w czym, myślę, że zawsze znajdzie się choć jakaś mała rzecz przypominająca o domu. O tym naprawdę najbezpieczniejszym miejscu na świecie.

















Także... Astronauta Jacek Raflesz, członek międzynarodowej załogi promu kosmicznego Thirteen, melduje z radością, iż lot na planety Korfu, Skiathos i Skopelos w układzie Grecji zakończył się szczęśliwie dla całej załogi. Misja przebiegła sprawnie, mimo awarii zagrażających przebiegowi misji. Dla M/Y Thirteen był to ostatni lot w tym sezonie. Śledźcie blog - kolejne wpisy zabiorą was w tą niesamowitą podróż ludzi i statku. Dobry koniec? Czy Hans Solo mógłby to przeczytać w gazecie, którą kupił w strefie wolnocłowej portu kosmicznego Mos Eisley, na swojej kanapie w mesie Sokoła Milenium?   

sobota, 2 sierpnia 2014

Wdech... Wydech...

Lipiec odpadł z kalendarza, w tempie, do którego się już przyzwyczaiłem. Środek sezonu - piasek w klepsydrze w szalonym wirze przepada w przeszłości. Z sierpniem będzie tak samo.

W lipcu stałem się jeszcze starszym dżentelmenem, już teraz lekko blond. W lipcu miałem na pokładzie Panią z TVNu, której obecność sprawiała, że każdy dzień był, jak wakacje w pracy. W lipcu absolutnie nigdy nie wyjechałem na trening - zero - tylko wożenie tyłka w najlepszym do tego towarzystwie.
I w reszcie, w lipcu pierwszy raz od czasu ukończenia kursu - zszedłem pod wodę!

Już zaraz po pierwszych zajęciach w Gdynia Dive moje wyobrażenie na temat zbliżającego się sezonu wyglądało tak: na pokładzie jest więcej niż dwa komplety sprzętu, kompresor, ciągnik podwodny i buddy w postaci mojego armatora, więc nury każdego dnia z przerwami na siku, bo Adriatyk jest wystarczająco ciepły, żeby nie lać w piankę. Rzeczywistość wyglądała tak, jak kontrolki na mostku, kiedy z całej naprzód robi się całą wstecz.

Sprzęt na pokładzie wymagał serwisu, do czego z czasem udało mi się przekonać armatora. Że był zaniedbany przez mojego ulubionego szefa, wiedziałem od pierwszego spojrzenia, lata temu, ale dopiero po kursie rzuciło się w moje oczy tyle nieprawidłowości, że idź pan w cholerę. Zacząłem od przeniesienia kompresora do otwieranego garażu dziobowego, żeby zawsze miał dostęp do świeżego powietrza. Potem spakowałem butle do Hiszpańskiej Dziewczyny i zawiozłem do Saszy - mojego nurkowego guru w Zadarze. Sasza, porządny człowiek kategorycznie odmówił pracy z nimi, gdyż nie miałem dołączonych do nich dokumentów. Wszystko mi wyjaśnił i tym samym zamknął drzwi do atestów. Butle ostatni raz pod wodą były w Dubaju, w okolicach 2008 roku. Nie było w nich piardnięcia gazu, a moja wyobraźnia podpowiadała, że zamiast tego ich wnętrze wypełnia breja skondensowanej wody z olejem i niezliczona ilość wszystkiego, czego na chłopski rozum nikt nie chciałby mieć w płucach. Że w ich wnętrzu na pewno był kibelek przekonałem się po pierwszej próbie użycia kompresora. Powietrze z niego śmierdziało warsztatem, a przyłącze do zaworu butli elegancko wytarłem z żółtego oleju. Lista rosła. Przyciski inflatorów BCD chodziły topornie, one same zesztywniały od nieużywania i prawdopodobnie niewypłukania po ostatnim nurkowaniu cholera wie kiedy. Tylko komplety aparatów oddechowych U.S. Divers wyglądały jako tako.
Moje nurkowanie wyglądało więc, jak miesiąc z kochanką, którą ciągle bolała głowa - armator mówił, że olać to wszystko, chodźmy nurkować, a ja odpowiadałem, że nigdzie się z tym złomem nie wybieram. Ale nurkować chciałem bardzo...
Kompresor, BCD i komplety aparatów oddechowych oddałem w ręce Saszy, ja sam zabrałem się za butle. Mam na pokładzie tyle chemii do wyboru, że jestem wstanie wytłuc zapasy wąglika w Iraku, ale akurat nie znajdujemy się w pobliżu Zatoki Perskiej. Klucz nastawny i gumowy młotek otworzyły dwie z czterech butli. Pozostałe miały nieco inne zawory - i bardzo dobrze - dwie butle wystarczą.
Inspekcja butli potwierdziła stan ich wnętrza, podobny do toalety na dworcu PKP.
Porządnie je wypłukałem wodą z detergentem, nie szczędząc ani wody ani czasu. Następnie wysuszyłem ich wnętrza alkoholem, a ponieważ nie zauważyłem żadnych niepokojących zmian na ściankach, poza dwoma delikatnymi punktami rdzy, wpuściłem do środka środek do dezynfekcji klimatyzatorów i zostawiłem na dobre dwa dni w spokoju. Trzeciego dnia wsadziłem do środka końcówkę pompy rowerowej i przyspieszyłem wymianę powietrza we wnętrzu, po czym znów zostawiłem w spokoju na chyba więcej, niż dobę. Po tej zabawie wszystko wyglądało bueno.
Równolegle przygotowane zawory zostały wkręcone i gdy tylko odebrałem z serwisu sprzęcior, przystąpiłem do testów. Powietrze z butli mogę porównać do wody mineralnej - niby nie ma smaku, ale smakuje. Dwie butle więc i dwa zestawy aparatów - trzeci się nie nadawał, a autoryzowanego serwisu sprzętu U.S. Divers w Chorwacji nie ma. Sasza wtajemniczył mnie też w obsługę kompresora. Założyłem mu log-book i skrupulatnie skreślam krateczki po każdym napełnieniu butli. Przy okazji naszych spotkań kupiłem też sobie pas balastowy. Jakoś ten rodzaj obciążenia bardziej do mnie przemawia, niż znajdujące się na pokładzie "woreczki" pełne ołowianych kulek. Zgadzając się z Panem Strugalskim, że pas balastowy mógłby być okropny, poprosiłem o taki, ale Sasza szybko wziął co potrzebne i zrobił mi na miejscu bardzo elegancki-bo-czarny pas, upominając, że nurkować trzeba tak, żeby nigdy nie musieć go zostawiać na dnie. Tego chłopa nie da się nie lubić! (W dodatku w jego miejscu pracy grał dobry rock, który został wyłączony, kiedy wszedłem - bo profesjonalizm musi przecież być). Obciążenie dobraliśmy tak, żebym mógł nurkować i w sprzęcie i bez.

Po całej tej pracy, po tych pierwszych randkach z nowym dla mnie wciąż ekwipunkiem, wreszcie nadszedł czas, w którym mogłem to wszystko połączyć i zanurzyć się...
Nurkowanie jest niesamowite. Kiedy ostatnim razem oddychałem pod powierzchnią, woda miała dwa stopnie i trzy centymetry w skali Cybula, teraz zawisłem w ciepłym błękicie... Wdech... Wydech...



  


niedziela, 15 czerwca 2014

Rejs.

"Z tego całego żeglowania to ja najbardziej nie lubię tych cholernych przelotów między portami".
Usłyszałem to podczas przelotu z Gdyni do Skagen na dzielnym Sekstancie, jakieś sto lat temu. Była z tego kupa śmiechu. W ogóle - genialny rejs to był. 

Na pokładzie M/S Thirteen lubimy wychodzić z portów, a najbardziej lubimy nie mieć z nimi nic wspólnego przez zdrowy tydzień. Mi to bardzo odpowiada. Nie ma lepszej kabiny prysznicowej, jak pokład kąpielowy na rufie z widokiem na gwieździste niebo i inne jachty stojące na kotwicy. Dziś o świeże owoce i warzywa też nie jest trudno - wystarczy poczekać, aż do jachtu zbliży się mała łódka zaopatrzona w co trzeba. 
I już - tak działa ten biznes na ciepłych wodach. 
Ale jest coś jeszcze lepszego od tygodniowego włóczenia się po zatokach - rejs gdzieś dalej.

Z mariny w Sukosanie wyszliśmy w poniedziałek, dość późnym popołudniem. Zablokowała nasze wyjście awaria telewizji satelitarnej... Ale wreszcie rzuciliśmy muringi i wyszliśmy. 
Pierwszą noc spędziliśmy w jednej z zatok wyspy Solta. Złapaliśmy boję kotwiczną, mała wstecz - nic się nie urwało, ostrzeżeń o silniejszym wietrze nie ma. Silniki stop, wino z lodówki i gra.

Cisza i spokój, jak zazwyczaj o piątej trzydzieści rano.
O szóstej uwolniliśmy się od boi i ruszyliśmy dalej.
Przed zachodnim brzegiem wyspy Hvar wypiętrza się z morza inna, mała wyspa Sv. Klement. Zawsze kojarzy mi się z jelitami, bo kształtem na mapie właśnie coś takiego przypomina. Znaleźliśmy sobie miejsce do rzucenia kotwicy i ta poszła w dół. Lunch był dobry, woda ciepła, pora ruszać dalej. 
Szliśmy wzdłuż południowego brzegu Hvaru, tak, żeby wstrzelić się w Peljeski Kanał między wyspami Peljesac i Korcula. 


Korcula.
W nienazwanym kotwicowisku z miejscowością Loviste (Peljesac) czuwającą nad całością spędziliśmy ostatnią noc na kotwicy. Spokojną mimo sporej ilości jachtów. Mój ostatni wieczorny prysznic pod gołym niebem przed dotarciem do Cavtatu, gdzie jestem do chwili obecnej.
Leje tu, jak z cebra zamieniając wrzące od turystów knajpy w szczelnie pozamykane schronienia dla tych, którzy nie wstrzelili się z datą w słoneczną pogodę. 

Cavtat z pokładu rufowego.
Oczywiście najpierw musiałem zdążyć wypolerować wszystkie metale zanim zaczęło padać.
W perspektywie mam tu jeszcze spędzić kolejnych pięć dni. Życie ojca mojego Ulubionego Armatora dobiegło końca i w tych okolicznościach nasze wyjście do Kotoru w Czarnogórze odłożyliśmy w czasie na później. Świeć Panie nad jego duszą i trzymaj silne wiatry z dala, bo sam sobie nie poradzę ze wszystkimi manewrami, gdyby kotwica przestała trzymać... Amen.

środa, 4 czerwca 2014

O kilku gratach złożonych do kupy...

Napisałem kiedyś, dawno już temu, że rower to pewna ilość różnych materiałów, które miały szczęście go stworzyć, zamiast bycia po prostu modernistycznym wieszakiem na ubrania, czy w gorszym przypadku bębnem pralki w pralni pani Zosi na skrzyżowaniu ulic Cholera Wie Gdzie z Jakąkolwiek.
Wciąż myślę, że każdy starty, lub zryty kawałek gumy z moich Continentali przeżywał ekstazę zapewniając mi przyczepność w niewyrozumiałym terenie Velebitu.

Cały rowerowy biznes jest wyjątkowy. To fakt, że każdy o swojej pasji tak napisze, ale za nie każdą pasją kryją się tak skomplikowane procesy, jak właśnie za moją. 
Żeby zbudować współczesny rower, któremu każdy z nas chętnie dałby czadu, potrzeba ludzi, których wiedza jest na poziomie inżynierów z teamów F1. Potrzeba tych samych programów i tych samych materiałów, ale najważniejsze - tej samej klasy specjalistów. 
Także bohaterowie mojej pasji są dość specyficzną grupą atletów. Dosiadają oni maszyny marzeń i katują je do granic. Często swoich. Jednak w przeciwieństwie do gwiazd FMX, czy bliżej naszego podwórka - żużlu, zarabiają nieporównywalnie mniej, przy tych samych konsekwencjach dla zdrowia. 
Cameron Zink powiedział, że analizując ryzyko, jakie ponosi każdy rider podczas Red Bull Rampage i jego wynagrodzenie - można się tylko poczuć niedocenionym. Automatycznie dodał też, że każdy z nich i tak zrobiłby to samo - czyli wspiął się na szczyt i pokonał go w dół po najbardziej szalonej linii, nawet, gdyby tylko kumple patrzyli. Bo, jak w naprawdę nielicznych sportach - oni robią to, bo bardzo tego chcą. 
I wreszcie ja - koleś, który nie potrafi pozbyć się roweru z głowy nawet na jeden dzień. On jest we mnie, jest moją częścią, bez której cholera wie co bym teraz robił w życiu. Mi podobnych jest bardzo wielu, ale nie tak wielu, jak fanów piłki nożnej...

Rower może być dla nas czymkolwiek. Sposobem na dotarcie do pracy, na przykład. Albo elegancką, stalową dirtówką do odreagowania stresu na pumptracku. Może być środkiem transportu podczas pokonywania świata dookoła. Może nas zabrać na szczyt, który widzimy z okna. Może nas obudzić do życia. Poukładać nas podczas czterogodzinnego treningu. Dać nam w dupę do odruchów wymiotnych. Unieść nas ponad wszystko. Może pomóc w szpitalu, kiedy przykuty do łóżka oglądasz serię NWD.
Rower nawet sprawi, że piwo lepiej smakuje. I da ci przyjaciół. Jeśli twoja dziewczyna też ma rower, możecie razem pojechać na wycieczkę. Rower spłucze cię do zera, ale może też dać ci pracę.
Możesz nim po prostu zawieźć sadzonki na działkę. Możesz... I możesz też...

Możesz też wsiąść na niego i po prostu pojechać gdzieś, gdzie nagle się zatrzymasz i strzelisz dwa zdjęcia, jak ja na przykład zrobiłem wczorajszego późnego popołudnia. Tak po prostu. Bo chciałem sobie przez te piętnaście minut popedałować...

 
  

niedziela, 1 czerwca 2014

Szuranie kamieni i inne przyjemności

Otwarcie się przyznaję, że ostatnio więcej czasu spędzam na cyklokrosówce, niż na góralu. Zdecydowanie więcej. Tak więcej, że właściwie cały czas... Gdyby się temu przyjrzeć, to nie ma w tym nic dziwnego. Mam tyle czasu ile mam, a asfalty są zawsze na wyciągnięcie ręki. Znam trasy, każda z nich ma swoją objętość czasu, banalnie więc łatwo wyskoczyć na rower w każdej wolnej chwili, lub ostatnich chwilach, jakie zostały przed zachodem słońca. Przyprawcie to nową maszyną pod zadem i już naprawdę nie ma się co dziwić, że Fuel się zakurzył.

Szosa na odpowiednim sprzęcie jest bardzo bueno. Chorwacja obfituje w idealne drogi do treningów, takie gdzie nie ma żadnej dziury, żadnych kolein, za to na których pełno jest owczych bobków i zabitych samochodami węży. Canyon Inflite z kołami obutymi w opony Grand Prix 4 Season od Conti tnie je bezszelestnie, a ja, w dolnym chwycie cieszę się prędkością i znikomością oporów, jak dzieciak, który właśnie odkrył smak Coca Coli.
Serio. Każdy zapalony kolarz górski, na co dzień dosiadający fula, w którym nie wygasła ambicja pochwalenia się łydą, powinien kupić sobie rower do CX. Nie dość, że już można poczuć kopa na szosie, to jeszcze redefiniuje się pojęcie czadu na trasach w terenie.
Jest jednak coś, czego najgładszy asfaltowy zjazd wam nie da. To „coś”, mistyczne „coś”, którego każdy z nas poszukuje wszędzie i znajduje w samochodzie, który kupuje, miejscu, w które pojechał nim na wakacje i oczywiście w żonie.
Nic bowiem nie może się równać z szuraniem kamlotów pod wgryzającą się w nie oponą, zapachami krzaków, niekończącą się dynamiką jazdy i kontroli w luźnych zakrętach, gdzie tak tylne, jak i przednie koło chce się wymknąć na bok. Pompowanie na nierównościach, wieczne szukanie najlepszych linii i zachwyt nad faktem, że kiedy coś poszło nie tak, nie wyrżnęło się gębą w ten padół ziemski. A trzeba się pilnować, kiedy wzięło się rozbrat z terenem na dłużej!


W zeszłą niedzielę, 25 maja, wpakowałem Treka do Hiszpańskiej Dziewczyny i pomknęliśmy na spotkanie Czarnym Górom wspinającym się z północnego brzegu Vranskego Jezera. Góry te nie są niesamowite, właściwie, to bardziej wyższe pagórki, ale widoki, jakie chwyta oko z Kamenjaka... Niesamowite! Po zdobyciu tego szczytu, przy dobrej widoczności, oczy patrzą w dal na dziesiątki kilometrów zdobywając całą okolicę Vranskego Jezera i dalej, do Adriatyku, aż po kres archipelagu Kornatów. Ten widok może obijać szczęki o skały. Zobaczcie sami.

O-ring na damperze trafił szlag - być może od nieużywania. Ale damy radę z tym SAGiem i bez niego!

Jeszcze tylko samojebka i mogę jechać...

Już za tym zakrętem asfalt się kończy, zamieniając się w sypki podjazd wijący się między wzgórzami.

Trzeba uważać na węże i... traktory! Zwłaszcza w jeździe w dół.

Słynny w Europie Park Przyrody. Jeśli jesteś Ornitologiem - znasz to miejsce na bank.

Standardowo, tak to tutaj wygląda. Chorwacka interpretacja polnej drogi. 


Kamenjak. W sezonie, po dość długim podjeździe, można napić się tu zimnego piwa. Przed sezonem - nie ma piwa.
Są za to bileterki - 20 Kuna za wjazd do parku. Widoki są warte zdecydowanie więcej!


"Jego cała duma" - tak przedstawił Treka mój szef jednemu z gości na pokładzie.
Jak patrzę na to zdjęcie to robię się faktycznie dumny!

Vransko Jezero oddzielone wąskim pasem lądu od Adriatyku.
Jezioro jest słone i ma stałe połączenie z morzem poprzez wykopany kanał.






Zaczynam wierzyć, że jestem dwubiegunowy - raz ciągnie mnie wysoko, innym razem głęboko. 


Przerwa na banana. Trzecia godzina w siodle. 

Hiszpańska Dziewczyna urodą nie grzeszy, ale zabiera rowery na pokład!
Reszta wody z bukłaka na rozgrzaną twarz i kark, potem tylko świeża koszulka na grzbiet, zmiana butów i ku pirsom mariny już ruszyć nam pora, lecz kiedyś na pewno wrócimy tu znów. Heja!